02.09.1964 - Górnik Zabrze - Śląsk Wrocław 6:3

Z WikiGórnik
Skocz do: nawigacja, szukaj
2 września 1964
1. liga 1964/65, 5. kolejka
Górnik Zabrze 6:3 (2:0) Śląsk Wrocław Zabrze, stadion Górnika
Sędzia: Jerzy Sikorski (Łódź)
Widzów: 20 000
Herb.gif HerbSlaskWroclaw.gif
Szołtysik 39
Pol 41
Pol 47 k

Lubański 61
Pol 75

Lubański 82 g
1:0
2:0
3:0
3:1
4:1
5:1
5:2
6:2
6:3



Śpiewok 60


Śpiewok 80

Stachuła 84
Hubert Kostka
Waldemar Słomiany
Stanisław Oślizło
Edward Olszówka
Jan Kowalski
Stefan Florenski
Roman Lentner
Ernest Pol
Zygfryd Szołtysik
Włodzimierz Lubański
Jerzy Musiałek
SKŁADY Klaus Masseli
Władysław Poręba
Rudolf Siegert
Stefan Szefer
Rainer Kuchta
Władysław Żmuda
Alojzy Krzywoń (Reinhard Pilarek)
Walenty Czarnecki
Joachim Stachuła
Paweł Śpiewok
Rotter
Trener: Ferenc Farsang Trener: Władysław Giergiel

Relacje

Sport

,,Piątka" dla ataku, skromne ,,3" dla obrony

Zabrze - Przez trzy kwadranse wszyscy na widowni byli zadowoleni. Już dawno górnicy nie grali tak skutecznie i efektownie w pojedynku o którym z góry było wiadomo, że nie będzie traktowany zbyt serio. Ci, którzy widzieli zabrzan w Łodzi, mówili tak: ta sama klasa mistrza, tylko przeciwnik mniej wymagający. Skończyło się jednak na tym, że właśnie ten niedoceniony rywal zdobył o jedną bramkę więcej niż łodzianie. Znikoma w tym jednak zasługa napastników Śląska, a znacznie większa- żeby nie powiedzieć największa- bocznych obrońców gospodarzy. Słomiany, mimo iż stale przegrywał pojedynki biegowe z bardzo szybkim Rotterem, ciągle pozwalał sobie na jakieś nonszalanckie „numery”, które zakończyły się utratą dwóch bramek. Przy trzeciej biernie zachował się dla odmiany Olszówka, pozwalając Stachule głową skierować piłkę do siatki.

Wiadomo, że każdy błąd obrońcy grozi największymi konsekwencjami. Wiadomo również, iż w ciągu 90 minut poszkapić się może najlepszy defensor. Widzowie mieli jednak mieli uzasadnione pretensje do bocznych kolegów Oślizły o to przede wszystkim, że lekceważyli swoich bezpośrednich przeciwników i częstokroć, zamiast im przeszkadzać w rozwinięciu akcji, stawiali się ich sprzymierzeńcami. W 55 minucie Słomiany wypuścił w uliczkę… Rottera, ale ten nie wykorzystał szansy strzelając niezbyt precyzyjnie. W trzy minuty później dla odmiany Stachuła i Śpiewok znaleźli się tuż przed Kostką, ale za długo licytowali się, kto ma skierować piłkę do siatki i znowu dali się ubiec bramkarzowi. Czyżby w ten sposób defensorzy zabrzan chcieli zbadać w jakiej formie znajduje się ich etatowy strażnik, który po dłuższej przerwie zajął miejsce między słupkami?

Dobrze, że kwintet ofensywny Górnika pracował tym razem bardzo sprawnie i każdą nieprzewidzianą stratę szybko wyrównywał. W końcu jednak Pol i Lentner mogli się zdenerwować i dać spokój obronie wrocławskiego beniaminka. Albo po prostu, w innym dniu nie byliby już w stanie zniwelować różnicy i odpłacić pięknym za nadobne. Tym razem sztuka się udała, bo przeciwnik grał słabiutko, a Pol, Lentner, Lubański, Szołtysik i Musiałek ani myśli się oszczędzać.

Przypominał więc ten mecz uroczyste wesele o którym mówi piosenka: Wszyscy się świetnie bawią, bo to okazja ku temu wyśmienita ale okazuje się, że brakuje… panny młodej. Podobnie było w Zabrzu. Kibice mieli uradowane miny, działacze Górnika zacierali ręce, kiedy napad dwoma- trzema podaniami wkraczał na przedpole Masselego i kończył efektywną akcję równie piękną bramką. Opuszczali jednak stadion trochę z niesmakiem, bo przecież w Pradze główny ciężar walki spoczywać będzie na tych, którzy pozwalali sobie wczoraj na nonszalancję, aż nazbyt ulgową grę.

Znacznie więcej było jednak rzeczy przyjemnych, ciekawych i pożytecznych. Górnik odzyskał już dawną werwę, szybkość, precyzję. Co do tego nie ma żądnych wątpliwości. Okresami mistrz Polski się oszczędzał, bawiąc się technicznymi fajerwerkami, ale kiedy poczuł smak wielkiej gry, ruszał z takim impetem do boju jakby miał przed sobą Duklę a nie ligowego beniaminka. Musiały się podobać bramki zdobyte przed przerwą przez Szołtysika i Pola. Obydwie padły po pięknych zagraniach i strzelone zostały w sposób godny napastników mistrzowskiego zespołu. W drugiej połowie, kiedy wydawało się, że zabrzanie zadowolą się skromnym zwycięstwem i myślami będą już w Pradze, ruszyli nieoczekiwanie do huraganowego natarcia. Rolę dowódcy sprawował jak zwykle niezrównany Ernest Pol. Oglądaliśmy wówczas kilkanaście typowych dla Górnika akcji. Rozkręcił się Lentner, którego Pol bez przerwy zatrudniał „ aptekarskimi” piłkami. Rozkręcił się Kowalski i Szołtysik. Do gustu przypaść musiała zwłaszcza gra pomocnika, podążającego za napadem i strzelającego z dalszych odległości. W 77 minucie Kowalski kropnął chyba z 30 metrów w słupek, a wcześniej również zapoznał Masselego z siła swoich strzałów. Walczył Lubański i Szotysik, starał się Musiałek na prawej flance, ale ten ostatni miał znacznie utrudnione zadanie, bowiem jego opiekun Szefer nie przebierał w środkach.

Górnik zdał w sumie egzamin na celująco. Nie wiadomo tylko w jakiej formie znajduje się Kostka, gdyż zatrudniony był rzadko, a bramki padły z sytuacji, w których nie miał nic do powiedzenia. Zabrzański debiut beniaminka wypadł natomiast blado. Poza Rotterem wrocławianie nie posiadają pełnowartościowego napastnika. Pomocnicy i obrońcy walczyli wprawdzie bardzo ambitnie, ale po trzech kwadransach mokre koszulki wskazywały, że mają dość tego nierównego pojedynku. Trener Giergiel już przed meczem usprawiedliwiał swoich podopiecznych: nie oczekuję od moich chłopców żadnych cudów, gramy przecież w słabszym składzie niż w II lidze, gdyż brakuje Blauta II i Skowronka. – Tak. Śląsk nie podbił zabrzan, ale nie zapłacił frycowego. Postarali się o to boczni obrońcy gospodarzy, którzy pozwolili nowicjuszowi wyjechać z honorową porażką.

SP, Sport nr 110 z dnia 03.09.1964