31.03.1965 - Legia Warszawa - Górnik Zabrze 1:2 pd.

Z WikiGórnik
Skocz do: nawigacja, szukaj
31 marca 1965
Puchar Polski 1964/65, 1/2 finału
Legia Warszawa 1:2 pd. (0:0, 1:1, 1:2) Górnik Zabrze Warszawa
Sędzia: Warzeszkiewicz (Białystok)
Widzów: ok. 15 000
HerbLegiaWarszawa.gif Herb.gif

Brychczy 50
0:1
1:1
1:2
Szołtysik 48

Czok 92 r

Grotyński
Masheli
Gmoch
Trzaskowski
Antoni Piechniczek
Blaut
Żmijewski
Brychczy
Henryk Apostel
Korzeniowski
Frąckiewicz
SKŁADY
Hubert Kostka
Waldemar Słomiany
Stanisław Oślizło
Edward Olszówka
Stefan Florenski
Jan Kowalski
Joachim Czok
Erwin Wilczek
Zygfryd Szołtysik
Ernest Pol
Roman Lentner
Trener: Virgil Popescu Trener: Ferenc Farsang

Relacja

Sport

Idealny „korner” przybliżył dublet górników Zabrza.

Był to mecz godny finału. Na stadionie Legii, przy wypełnionej widowni, mimo dotkliwego zimna i silnego wiatru rozegrała się zacięta, uporczywa walka od pierwszego do ostatniego gwizdka. Nie wystarczyło 90 min. maksymalnego wysiłku, by doprowadzić spotkanie do rozstrzygnięcia. Padło ono w drugiej minucie dogrywki, i to raczej z sytuacji nietypowej, gdyż piłka, bita z rogu przez Czoka, znalazła drogę do siatki.

Czy zwycięstwo Górnika było zasłużone? Jeśli weźmiemy sumę możliwości i kwalifikacji tkwiących w zespole mistrzowskim, to chyba tak. Przebieg spotkania wskazywał natomiast raczej na remis, którego na szczęście oszczędził nam dobry los i zapobiegł konieczności szukania ostatecznego rozwiązania w zalakowanych kopertach lub podrzucie ślepej monety.

Na widowni nie brak było ostrych krytyków, którzy spoglądali na mecz pod kątem oczekującego nas spotkania z Włochami. Ci znajdywali najrozmaitsze usterki przede wszystkim u graczy reprezentacyjnych. Przywykliśmy oczekiwać ze strony Górnika rzeczy nadzwyczajnych, zapominając, że nie zawsze gra się tak, jak się chce, ale i jak pozwala na to przeciwnik. A Legia nie należy do drużyn, które można lekceważyć. Posiada szereg bardzo mocno ustabilizowanych pozycji, a poza tym wcześnie rozpoczęła sezon i miała pod tym względem lekką nad przeciwnikiem, którego dotychczasowy zasób treningów i występów jest mniejszy. Kondycja grała w tym spotkaniu wielką rolę i mogła w pewnej chwili nadać inny bieg wypadkom.

Zabrzanie, rozpoczynając mecz z wiatrem, zagrali tak, jak gdyby chcieli z miejsca zrehabilitować się za jesienną porażkę na stadionie wojskowych. W pierwszych dwudziestu, a może i więcej minutach widzieliśmy więc mnóstwo doskonałych akcji górników. Ujawniły się wówczas ich wysokie umiejętności techniczne, Sprawiały one, że w pewnych okresach wojskowi nie byli w stanie dojść do piłki, gdyż ta stawała się natychmiast łupem ostro nacierających zabrzan. Cała ta sztuka nie przynosiła jednak efektu.

W 10 minucie, kiedy Górnik znajdował się w pełnym natarciu, wypad Legii omal nie doprowadził do katastrofy, kiedy to Frąckiewicz znalazł się oko w oko z bramką gości, lecz strzelił obok niej, Był to może decydujący moment spotkania, który… potwierdził nam zastrzeżenia odnośnie taktyki w liniach defensywnych naszego mistrza.

W Zabrzu obowiązuje doktryna walki ofensywnej. Pol lub Szołtysik (ten w mniejszym stopniu) grając z głębi czują się przede wszystkim ofensorami. Floreński, po latach skutecznej roli obrońcy również zasmakował w natarciu i częściej widzimy go daleko w przodzie niż w ryglu blokującym dostęp do bramki. Funkcja ta przypada Kowalskiemu, którego stara żyłka ofensywna bynajmniej nie zeschła. W rezultacie Kostka miał więcej kłopotów niż jego kolega z naprzeciwka, wynikających często z nonszalancji własnych obrońców. Mają oni, za wyjątkiem Olszówki, ambicję utrzymania jak najdłużej piłki w grze, nawet wówczas, gdy ogólna sytuacja wymaga szybkiego wyzbycia się jej choćby wykopem na aut. Błąd ten popełnił Oślizło na kilkanaście sekund przed 50 minutą, co doprowadziło do wyrównania ze strony Brychczego. Także Słomiany nie zrozumiał jeszcze, że lepiej wybić piłkę poza linię graniczną niż zapuszczać się w ryzykowne pojedynki w strefie bliskiej własnej bramki. Niechętnie wyzbywa się piłki Kowalski w momentach raczej ryzykownych – i stąd szereg alarmowych sytuacji, których łatwo dałoby się uniknąć.

W ofensywie przed przerwą dodatnim objawem było posługiwanie się przez obie strony bardzo często długimi piłkami, jednak należało wcześniej zorientować się, że celowanie wszystkich górnych piłek do środka jest błędem gdy po przeciwnej stronie stoi na posterunku Gmoch względnie grający równie skutecznie głową Piechniczek. O kwalifikacjach defensywy Legii świadczy fakt, że pierwsza bramka Górnika padła z dalekiego, wspaniałego strzału Szołtysika sprzed linii obrony, a druga z rzutu rożnego.

O ile w pierwszej połowie przewaga Górnika w polu była wyraźna, to po przerwie, kiedy przyszło walczyć przeciw wiatrowi, inicjatywa przeszła w ręce drużyny warszawskiej. Legia poczyniła w porównaniu z pierwszą fazą rozgrywek mistrzowskich w jesieni bezwzględnie postępy. Głównym jej atutem jest wprawdzie nadal blok obronny, jednak atak umie już prowadzić szybkie akcje, i to z nagłymi przerzutami na skrzydła. Te długie podania sprawiały sporo kłopotu przeciwnikowi, w innych wypadkach hamowane były przez zbyt wczesne wyjście do przodu i „spalenie się”. Po wyrównaniu (piękny strzał Brychczego) dalsze losy zależały od kondycji fizycznej i psychicznej. Legioniści byli wprawdzie nadal częściej w ataku, jednak Górnik walczył z uporem i mógł na trzy minuty przed końcem rozstrzygnąć spotkanie. Pol, który po przerwie zamienił się z Wilczkiem, mając pozycję strzałową „wyłożył” jednak piłkę idealnie ustawionemu Lentnerowi. Ten zazwyczaj znakomity strzelec o dobrym oku zamiast w róg – skierował ją wprost w ręce Grotyńskiego.

Dogrywkę rozpoczęli Górnicy w identycznej sytuacji jak przed przerwą, tj z wiatrem w plecach. Przejęli też z miejsca inicjatywę i doskonały strzał z rogu Czoka uchronił ich przed dalszymi komplikacjami. Teraz wystarczyło zastosować taktykę osłabiania impetu przeciwnika, którą zabrzanie posługiwali się bez pudła hamując tempo i wybijając piłki często na aut.

W Legii pierwsze miejsce należy się czwórce obrońców z Gmochem i Piechniczkiem na czele. Bardzo aktywny był Korzeniowski, natomiast Blaut znalazł się pod pieczołowitą opieką i nie grał w typowy dla niego sposób. Atak Legii wypracował sobie szereg dogodnych sytuacji, nie uzyskał jednak pełnego efektu. Mimo to i w tej linii notujemy poprawę przede wszystkim w stylu, który staje się bardziej nowoczesny.

Sędzia p. Warzeszkiewicz z Białegostoku tolerował zbyt wiele fauli. Na mecz tej miary należy chyba delegować najlepszych arbitrów jakich posiadamy, nie kierując się sztywnym rozdzielnikiem.

Tadeusz Maliszewski, Sport nr 39 z 2 kwietnia 1965 r.