1970/71 - Puchar Zdobywców Pucharów: Różnice pomiędzy wersjami

Z WikiGórnik
Skocz do: nawigacja, szukaj
(Pierwszy mecz)
(Trzeci mecz)
Linia 308: Linia 308:
 
Anglikom należały się słowa uznania, że po grze, która nie miała w Manchesterze nic wspólnego z pojęciem fair play, wyrazili postawę nie nasuwającą najmniejszych zastrzeżeń. Poza tym w odpowiednim momencie potrafili się skoncentrować i dostarczyli dostatecznie dużo argumentów, aby udowodnić, że ich awans był w pełni zasłużony. Było to tym godniejsze podkreślenia, że czołowi piłkarze Manchester City włącznie z Summerbee i Bookiem wciąż przebywali na liście kontuzjowanych.
 
Anglikom należały się słowa uznania, że po grze, która nie miała w Manchesterze nic wspólnego z pojęciem fair play, wyrazili postawę nie nasuwającą najmniejszych zastrzeżeń. Poza tym w odpowiednim momencie potrafili się skoncentrować i dostarczyli dostatecznie dużo argumentów, aby udowodnić, że ich awans był w pełni zasłużony. Było to tym godniejsze podkreślenia, że czołowi piłkarze Manchester City włącznie z Summerbee i Bookiem wciąż przebywali na liście kontuzjowanych.
  
[[Kategoria:Sukcesy międzynarodowe| ]]
+
[[Kategoria:Sukcesy międzynarodowe|1970/71, Ćwierćfinał Pucharu Europy Zdobywców Pucharów ]]

Wersja z 23:06, 28 mar 2011

Poprzednia edycja przyniosła Górnikowi Zabrze jedno z największych osiągnięć polskiego piłkarstwa. Apetyty zostały rozbudzone. Emocje sięgały wówczas zenitu, rezultaty były lepsze niż oczekiwano, a jak było w roku kolejnym?


1/16 finału

Losowanie

Los przydzielił Górnikowi w pierwszej rundzie przeciwnika, którego pokonanie nie mogło nastręczyć mu trudności - FC Aalborg było bowiem zespołem, według wszelkich logicznych, sprawdzalnych przesłanek, na którego nie była potrzebna nawet specjalnie wysoka forma.

Pierwszy mecz

16.09.1970r. FC Aalborg 0:1 (0:1) Górnik Zabrze Lubański 28

Działacze zdobywcy Pucharu Danii z obawą wyczekiwali spotkania swych pupilów. Byli wśród nich i tacy, którzy wróżyli Aalborgowi katastrofę. Nie było bowiem wątpliwości, że FC Aalborg nie grało wówczas najlepiej, przechodził nawet duży kryzys, co uwidaczniało się w rozgrywkach ligowych. Powodem tego mogło być odejście do Eindhoven świetnego pomocnika i organizatora gry Henninga Munka. Pozostali sami młodzi gracze, bez myśli przewodniej zostali zepchnięci niemal na dno tabeli. Nie przyczyniło się to bynajmniej do braku zainteresowania pojedynkiem z Górnikiem. Górnik miał ustaloną markę w Europie, prasa pisała chociażby o Lubańskim jako o wielkiej gwieździe światowego futbolu, wychwalała Górnika. Wystarczyło to, aby na stadionie znalazł się komplet, co najmniej 20 tys. widzów. Liczono się z tym, że Aalborg przegra, jednocześnie wierzono, że Górnik pokaże dobry futbol.


W drodze do Aalborga Górnicy przegrali pojedynek na pokładzie lecącego z Warszawy do Kopenhagi Ił-18. Przegrali w rywalizacji na popularność z podróżującymi wraz z nimi Andrzejem Łapickim i Tadeuszem Łomnickiem oraz pozostałymi aktorami partnerującymi im w sztuce Gabrieli Zapolskiej "Skiz". Będąc jednak wielkimi sympatykami sportu, obaj panowie życzyli piłkarzom Górnika dobrej gry i powodzenia w Aalborgu. Po przyjeździe do Aalborga Duńczycy umożliwili im trening w ich świetnie wyposażonym ośrodku. Wszyscy ćwiczyli intensywnie z wyjątkiem Banasia, odczuwającego skutki starcia z jednym ze swoich kolegów na treningu w Zabrzu. Kontuzja ta na szczęście nie była na tyle groźna, by uniemożliwić mu występ.


Trener Szusza przed meczem dał dziennikarzom do zrozumienia, że po pierwszych 45 minutach zamierza przeprowadzić roszadę w ataku. Być może Banasia miał zastąpić Szaryński.


Piłkarze Górnika byli raczej spokojni o wynik. Nie lekceważyli jednak przeciwnika. Jak powiedział przed meczem kapitan zabrzańskiego klubu Stanisław Oślizło: "Każdy wynik jest możliwy. (...) Wiadomo, że w ważnych pojedynkach nawet słabsze zespoły potrafią wznieść się na wyżyny. Musimy być więc czujni".


Pierwszy pojedynek obu drużyn zakończył się zwycięstwem Górnika 1:0. W tej sytuacji Górnicy mieli już zapewniony awans do II rundy PEZP, bo trudno było przypuszczać, aby Duńczycy byli w stanie odrobić stratę na boisku w Zabrzu.


Pojedynek w AAlborgu rozgrywany był w strugach ulewnego deszczu. Burza deszczowa rozpoczęła się zresztą grubo przed zawodami. To na pewno wpłynęło ujemnie na poziom widowiska. W sumie jednak nie było ono najgorsze, w czym zasługa także Duńczyków. Grali oni wyjątkowo ambitnie, zmuszając Zabrzan do dużego wysiłku. Były okresy, że gospodarze atakowali niebezpiecznie, przeprowadzali ładne kombinacje, strzelali z bliższych i dalszych odległości. Mieli nawet okazję do zdobycia bramki, szczególnie w pierwszym kwadransie gry po zmianie stron. Wówczas też można się było przekonać, że Górnicy nadal nie byli w swojej najlepszej dyspozycji. Gdyby było inaczej, zdobyliby więcej niż jedną bramkę. W grze Zabrzan brakowało, podobnie jak w spotkaniach mistrzowskich, płynnych akcji zakończonych celnymi strzałami. Nie widać też było dobrej współpracy pomiędzy Wilimem i pozostałymi napastnikami. W defensywie zawodziły niektóre ogniwa przez co przeciwnik miał na przedpolu Górnika dużą swobodę ruchu i okazję zdobycia bramek. Mecz z powodzeniem mógł się zakończyć wygraną Górnika różnicą trzech, czterech bramek, ale - co trzeba podkreślić - przy szczęściu AAlborga mógł również uzyskać wynik remisowy. Jego gracze byli bez wątpienia dobrze wyszkoleni technicznie, znający arkana gry kombinacyjnej, nie umieli jednak wykorzystywać dobrych sytuacji podbramkowych, a mieli ich co najmniej trzy.


Niewiele brakowało a kapitan Górnika sam trafiłby w "światło" bramki zaskakując Kostkę. Na szczęście piłka poszybowała po jego kiksie obok słupka. Wydaje się, że na śliskim terenie Górnicy nie czuli się najlepiej, w każdym razie akcje nie zazębiały się, nie miały rozmachu i dynamiki. Brak było precyzji, zdecydowania, atutów jakie cechowały Górników w wielkich wiosennych pojedynkach, które zaprowadziły ich do finału PEZP.


W sumie jednak nikt nie mógł podważyć zasłużonego zwycięstwa Górników, bo jako kolektyw zaprezentowali wiele dobrych walorów. Przede wszystkim przewyższali przeciwnika opanowanie piłki, techniką, użytkową szybkością i kondycją. Gwiazdą nr 1 środowego pojedynku był Szołtysik. Od początku do końca dyrygował umiejętnie drugą linią. Najczęściej uruchamiał Lubańskiego, współpracował też z pozostałymi napastnikami oraz sam dużo strzelał. Szołtysik był dyrygentem w pełnym tego słowa znaczeniu. Często gdy przeciwnik niebezpiecznie atakował, działał także w strefie obronnej, a po przechwyceniu piłki, natychmiast włączał się z powodzeniem do akcji ofensywnych. Kilkakrotnie popisywał się rajdami niemal przez całe boisko, za co zbierał rzęsiste brawa. Już dawno nie widziano Szołtysika tak żywotnego, tak inteligentnie rozgrywającego. Bardzo dobre momenty miał również Lubański. Niestety trochę zawodził strzelecko. Powinien on był zdobyć co najmniej trzy bramki. Nie najlepiej wiodło się również Wilimowi, z tym, że na jego plus należy zapisać to, że walczył bardzo ambitnie, że kilka razy strzelił głową tak jak to potrafił. Reprezentacyjny bramkarz Danii, Poulsen parę razy dość szczęśliwie sparował jego strzały. W strefie defensywnej mimo błędów pierwsze skrzypce grał Oślizło, który spokojnie interweniował w trudnych momentach. Wprowadzał ład w szeregi obronne i kilka razy zastopował rozpędzonych napastników AAlborga. Wraży, którego zastąpił Kuchta też nie grali źle, ale defensywa miała sporo słabych mankamentów. Na szczęście przeciwnik nie miał jeszcze sporych umiejętności strzeleckich, toteż nie potrafił wykorzystać swojej wielkiej szansy.


Jedyna bramka padła w 28 min. Szołtysik zagrał do Wilima, ten zwodem ciała zmylił dwóch przeciwników i niemal idealnie podał Lubańskiemu znajdującemu się 6 m od bramki. Włodek nie zmarnował okazji posyłając piłkę do siatki.


W ostatnim kwadransie pierwszej połowy Zabrzanie przeprowadzili kilka składnych akcji, z których mogli uzyskać dalsze bramki. W dobrych sytuacjach Lubański, Wilim, Skowronek a przede wszystkim Szaryński spóźniali się ze strzałami bądź minimalnie pudłowali.


Po zmianie stron gra w dalszym ciągu była wyrównana, ale to gospodarze częściej atakowali. Ostatnie minuty po obu stronach były obustronnymi popisami tak gospodarzy jak i gości z tym, że lekka przewaga należała do drużyny AAlborga. Akcje były płynne, napastnicy dużo strzelali, toteż kiedy w końcu arbiter odgwizdał koniec zawodów schodzących z murawy przemoczonych do przysłowiowej suchej nitki piłkarzy nieliczna grupa publiczności żegnała rzęsistymi oklaskami.


<zdjęcie 49> Po prawej piłkarz gospodarzy Vrassy, z lewej Oślizło.


Po meczu trener Górnika Ferenc Szusza powiedział, że mimo iż mecz nie stał na najwyższym poziomie, mógł się podobać z uwagi na znaczną ilość akcji podbramkowych. Brak kunsztu, z kolei, Lubański tłumaczył fatalnymi warunkami.


Duńscy dziennikarze pisali natomiast, że Górnicy wcale nie pragnęli wysokiej wygranej, ponieważ mieli w perspektywie rewanż i liczyły się względy kasowe. Sugerowano, że deklasacja Aalborga zmniejszyła do minimum zainteresowanie pojedynkiem w Zabrzu, a co za tym idzie nie ściągnęłaby na stadion odpowiedniej ilości publiczności. Z kolei trener Duńczyków po zakończeniu pojedynku przyszedł do szatni Górników i na ręce trenera Szuszy złożył gratulacje za dobrą grę, podkreślając, że jedenastkę Zabrza ceni na równi z najlepszymi zespołami klubowymi Europy.


W polskiej prasie skromne zwycięstwo komentowano jako efekt wciąż nie najwyższej formy Górników.

Spotkanie rewanżowe

30.09.1970r. Górnik Zabrze 8:1 (3:1) FC Aalborg Szaryński 1', Olek 8' i 84' Wilim 15' i 58', Lubański 46' i 74', Szołtysik 51'

Forma Górnika budziła niepokój, ale z taki przeciwnikiem nie mogło być kłopotów. W Zabrzu mimo to panowały zmienne nastroje. Zapowiadana przez zwolenników Górnika "złota jesień" nie nadeszła. Ligowa porażka w Sosnowcu wszystkim popsuła nastroje. Nie chodziło o sam wynik, obawiano się o postawę wszystkich bez wyjątku piłkarzy. Kierownictwo klubu robiło wszystko, by jak najlepiej przygotować piłkarzy. Trener Szusza nie mógł jednak skorzystać z usług Banasia, który leczył zerwany mięsień. Wilczek po dłuższej przerwie zagrał w Sosnowcu i znów nabawił się kontuzji. W nienajlepszych więc nastrojach Zabrzanie przystąpili do pojedynku, o którym wcześniej mówiono - formalność. Oczywiście nikt nie dopuszczał myśli o jakiejkolwiek niespodziance. Węcz przeciwnie, zawodnicy przyrzekali rehabilitację. Zależało im na postawieniu kropki nad "i", na uzyskaniu zaufania swoich zwolenników.

Ostatecznie udało się w Zabrzu uzyskać świetny wynik - 8:1. A i ten rezultat nie daje pełni satysfakcji, gdyż Duńczycy prezentowali mierną klasę. Pojedynek dla Górników był co najwyżej sparringien. Gdyby walczyli z wiekszą determinacją, mógł paść rekord PEZP.

Mimo, że przeciwnik nie był wymagający, trzeba podkreślić, że w niektórych momentach gry, szczególnie w pierwszym kwadransie i po zmianie stron Górnicy przeprowadzali wiele przyjemnych dla oka ładnych i błyskawicznych kombinacji. Wolno było odnieść wrażenie, że to koniec kryzysu zabrzańskiego zespołu.

Napastnicy rozegrali fantastyczny mecz. Defensorzy jednak również i w tym meczu popełnili wiele błędów, kryli mało uważnie, często sobie nawzajem przeszkadzali, pozwalali przeciwnikowi na zbyt wiele. Gdyby napastnicy z AAlborga mieli więcej zaufania do swoich umiejętności strzeleckich, mogliby pokusić się o strzelenie jeszcze dwóch bramek. Ten fakt nie wystawia Górnikowi najlepszego świadectwa, napawa niepokojem przed kolejną rundą PEZP, w której jedenastka Lubańskiego i Szołtysika mogła spotkać dużo bardziej dojrzałego przeciwnika.

<zdjęcie 50>

Co raziło w grze Zabrzan, to zbyt długie przestoje, mała ilość podań z pierwszej piłki, trochę szablonowa - jak na tej klasy drużynę - gra drugiej linii. Wilczek po przerwie spowodowanej kontuzją, okresami miał przebłyski dawnej formy, kilkukrotnie zagrał w kierunku Lubańskiego w wielkim stylu, ale zdarzały mu się także bardzo niedokładne podania, gdy nie był przez nikogo atakowany. Jego partner Olek strzelił dwie bramki, przy wybitnej pomocy bramkarza Poulsena. W sumie nie mógł on zachwycić, a były momenty, że jego gra wprost raziła. Szołtysik nie wykazał pełni swoich możliwości, tym niemniej był na pewno lepszy, niż w ostatnich pojedynkach ligowych. Może wykrzesałby z siebie więcej energii, gdyby wymagała tego sytuacja.

Spośród obrońców największe wrażenie zrobił Wraży, który również wspomagał odważnie linię ataku. Grał nowocześnie, tak jak się tego wymaga obecnie od bocznego defensora. Nie można było tego powiedzieć o Kuchcie, zastępującym niedysponowanego Latochę.

Napastnicy byli ruchliwi, walczyli ambitnie, kilkukrotnie zbierając rzęsiste oklaski za piękne strzały, akcje przeprowadzone z rozmachem.

<zdjęcie 51>

Duńczycy umiejący panować nad piłką mogli się podobać w grze kombinacyjnej w środkowej strefie. Zupełnie jednak gubili się, gdy Górnicy nacierali szybko, zmieniając pozycje. Wówczas można było dopiero przekonać się o słabości zespołu z AAlborga. Jego słabym punktem był bramkarz Poulsen. Miał on na sumieniu dwie bramki, przy czym puszczona po dalekim, niezbyt silnym strzale Olka w 84 minucie, skompromitowała go jako reprezentacyjnego bramkarza.

Między meczem w AAlborgu i Zabrzu nie było w zasadzie żadnych różnic. W obu spotkaniach na boisku panowali Górnicy, z tym, że w Zabrzu ich celowniki były lepiej ustawione. Poza tym walczyli z większą świeżością i rozmachem.

<zdjęcie 52> Poulsen skapitulował w meczu 8 razy.

Z bramek, jakie padły w Zabrzu, najładniejszą, najefektowniejszą uzyskał w 51 minucie Szołtysik. Przeprowadził on wzorcową kombinację z Lubańskim. Po zmyleniu dwóch przeciwników, Włodek idealnie wystawił w uliczkę "Małego" i ten strzelił precyzyjnie nie do obrony.

<zdjęcie 53>

Po meczu trener Górnika cieszył się, że nareszcie jego podopieczni udowodnili, że jak chcą, umieją grać. Z kolei trener AAlborga, Pieter Kraag stwierdził, że Górnik zagrał w tym meczu o dwie klasy lepiej, niż w poprzednim. Winą za tak wysoką porażkę widział w szybko straconych, trzech głupich bramkach, które zdeprymowały jego piłkarzy w dalszej części spotkania.

1/8 finału

Losowanie

6 października 1970r. w Amsterdamie odbyło się losowanie drugiej rundy Pucharu Europy Zdobywców Pucharów. Górnik Zabrze wylosował zespół Goeztepe Izmir. Lepiej być nie mogło...

Pierwszy mecz

21.10.1970r. Goeztepe Izmir 0:1 (0:1) Górnik Zabrze Lubański 22'

Podróż ekipy Górnika Zabrze rejsowym samolotem trwałaby co najmniej 24 godziny. Trzebaby było bowiem nocować w Atenach, względnie Istambule. Na szczęście, dzięki operatywności szefa Oddziału LOT w Katowicach, udało się załatwić lot charterowy do Izmiru, który skrócił czas lotu do 8 godzin. Na środowy mecz, Górnicy wylecieli z Pyrzowic w poniedziałek w godzinach rannych. Na lotnisku żegnało Górników mnóstwo kibiców. W Turcji panowała wyjątkowo piękna pogoda, temperatura dochodziła do 38 stopni. Z tego względu Goeztepe wyznaczyło godzinę rozpoczęcia spotkania na 20.00.

Kiedy samolot znajdował się w powietrzu, otrzymano wiadomość, że UEFA zgodziła się na ... przełożenie meczu. Górnicy bowiem w związku z nawrotem epidemii cholery w Turcji zwrócili się do Europejskiej Unii Piłkarskiej z prośbą o zmianę terminu. Odpowiedź przyszła za późno. Jak się potem okazało, UEFA poinformowała już nawet arbitrów, żeby nie wyjeżdżali do Izmiru. Trudno sobie wyobrazić, ile zabiegów kosztowało odkręcenie tej sytuacji.

Górnicy zamieszkali w komfortowym hotelu "Alzamak". Pierwszego dnia wieczorem zwiedzili stadion "Mithat-Pasza". Przewodnikiem był Władysłąw Szaryński, który miał okazję grać tam cztery lata wcześniej w reprezentacji młodzieżowej.

Nad Morzem Egejskim nie czekał Górników spacerek. Nic z tych rzeczy. Goeztepe Izmir już rok wcześniej kwalifikując się do ćwierćfinałów PEZP, udowodniło swoją wartość. Ażeby wyjechać stamtąd z pozytywnym rezultatem, otwierającym perspektywy na przejście do trzeciej rundy, Zabrzanie musieli zagrać znacznie lepiej, niż to czynili w meczach ligowych.

Atmosfera w zespole była jednak napięta. Już wcześniej było wiadomo, że w Izmirze zabraknie Banasia. Po meczu z Albanią zaniemógł Szołtysik. Podczas ostatniego treningu przed wylotem Gomola zderzył się z Wilimem i eks-bytomianin ledwo kuśtykał na boisku. Trener Szusza, będący jednak świetnym taktykiem, był jednak optymistą. W lepszej organizacji gry, dojrzałości strategii upatrywał szanse swojej drużyny. Liczył na powstrzymanie ataków Turków i szukanie rozstrzygnięcia w szybkich kontratakach.

Na Górnika można było jednak liczyć jak na Zawiszy. Zdobywca Pucharu Polski poraz kolejny udowodnił, że w spotkaniach o wielką stawkę, w których w grę wchodzi prestiż polskiego piłkarstwa, nigdy nie zawodzi. Nie zawiódł też w Izmirze w pojedynku z Goeztepe. Należały się Zabrzanom wielkie brawa. 1:0 otwarło bowiem piękne perspektywy przed spotkaniem rewanżowym, w którym finaliście ostatniej edycji Pucharu Europy Zdobywców Pucharów wystarczył remis, by znaleźć się znów w elicie najlepszych zespołów Europy.

Bardzo obwiano się o wynik tego spotkania. Po remisie reprezenacji Turcji z NRF w Kolonii apetyty piłkarzy Goeztepe poważnie wzrosły. Nie ukrywali oni, że zrobią wszystko, by stać się autorem wielkiek sensacji. Oczywiście brali pod uwagę wszystkie za i przeciw. Zapowiadali, że doping fantastycznej publiczności uskrzydli ich piłkarzy, zmobilizuje do gry w szaleńczym tempie, przed którym Polacy muszą skapitulować.

Zarówno piłkarze zdobywcy Pucharu Turcji jak i ich zwolennicy mocno się przeliczyli. Nie wzięli pod uwagę faktu, że nawet poważnie osłabiony fizycznie i kadrowoGórnik może rozegrać pod względem taktycznym niemal bezbłędną partię. Właśnie dojrzałość piłkarzy Górnika święciła wielki triumf. Szanowanie piłki, dokłądna gra w środkowej strefie boiska, wybijanie z uderzenia rozpędzonego przeciwnika - oto atuty jakie na szalę rzucili Górnicy.

Trener Ferenc Szusza zdawał sobie sprawę, że bez Banasia, Szołtysika i Wilima nie może prowadzić otwartej gry. Podjął decyzję skopiowania taktyki z Kijowa. Zabrzanie zagrali więc w Izmirze w ustawieniu 1-4-4-2. W bramce Gomola, w obronie Wraży (po przerwie Kuchta), Oślizło, Gorgoń i Latocha, w drugiej lini czwórka: Skowronek, Wilczek, Olek, Deja i w ataku Lubański z Szaryńskim. Specjalne zadanie otrzymał Olek, który był łącznikiem pomiędzy środkową linią i atakiem.

Wiadomo było, że najlepszy plan taktyczny nie zda egzaminu, jeśli nie będzie realizowany konsekwentnie. Piłkarze z Zabrza doskonale opanowali sztukę narzucania przeciwnikowi swojej koncepcji. Tak też uczynili w Izmirze. Na atak Turków odpowiedzieli wolną grą, kontrolowali wszystkie poczynania rywali. Górnicy nie pozwalali Turkom swobodnie rizgrywać piłek, wkraczali w akcje twardo i zdecydowanie. Doskonale spisywała się defensywa. Stanisław Oślizło jak za najlepszych lat "zbierał" na głowę większość górnych piłek i dokładnie adresował do kolegów, a w groźniejszych momentach ekspediował z zagrożonej strefy. Dzielnie walczył Gorgoń. Kilka słabszych momentów miał Wraży, którego w drugiej połowie zastąpił Kuchta.

Oddzielny rozdział w tym spotkaniu stanowił Gomola. W pierwszej połowie zatrudniany rzadko, interweniował w niezbyt groźn ych sytuacjach. Kiedy po utracie bramki Turcy rzucili na szalę wszystkie siły, Gomola popisał się kilkoma znakomitymi interwencjami. Szczególnie imponować musiały jego wyjścia do górnych piłek i piąstkowanie.

Druga linia walczyła przez 90 minut z podziwu godnym poświęceniem. Wszyscy prześcigali się w ofiarności. W chwilach naporu Turków wspomagali defensywę. Kiedy do akcji wkraczał wysunięty do przodu duet Lubański-Szaryński, Wilczek i Olek błyskawicznie "przenosili się" pod bramkę gospodarzy. Właśnie z takiej zespołowe akcji padło rozstrzygnięcie. W 22 minucie Szaryński podał piłkę do Olka, tej dojrzał wychodzącego na wolną pozycję Lubańskiego. Włodek mimo asysty Mehmeta i Oezera, który był jego "osobistym" opiekuem, zdecydował się na strzał z odległości 15 metrów. Piłka trafiła pod nogi obrońców i wróciła znów do Lubańskiego. Poprawka była bezbłędna. Piłka wylądowała w samym rogu bramki. Ali, o którym działacze Goeztepe Izmir mówili, że w spotkaniu z Górnikiem zachowa czyste konto, był zrozpaczony.

Bramka jeszcze bardziej skonsolidowała szeregi Zabrzan, którzy już do końca pierwszej połowy panowali suwerennie na boisku. Nie kwapili się do forsowania ostrego tempa, uważając słusznie, że dość wysoka temperatura (25 stopni!) i twarde boisko mogą wyczerpać zapas sił, których może zabraknąć w drugiej odsłonie. Latocha kontrolował ruchy groźnego Ertana, Gorgoń udowadniał Fehziemu, że sam wzrost nie wystarczy do wygrywania pojedynków główkowych, a niezmordowany, bardzo aktywny Lubański, ani na moment nie pozwalał obrońcom tureckim na chwilę wytchnienia. Absorbował ich bez przerwy, podobnie zresztą jak i Szaryński, którego miejscowa prasa okrzyknęła najgroźniejszym napastnikiem Górnika. Reklama nie wyszło mu na dobre. Często dwóch, a nawet trzech obrońców, zapędzało się w strefę jego działania.

Spotkanie było ciekawe, emocjonujące, ale trzeba obiektywnie przyznać - nie stało na najwyższym poziomie. Tu paradkos - duża zasługa w tym Górników, którzy w licznych startach w PEMK i w PEZP przekonali się na własnej skórze, że nie piękno i gra dla widowni jest najważniejsza. Celem numer jeden był bowiem awans do dalszych rozgrywek.

<zdjęcie 54> Zabrzanie w ciemnych kostiumach. W głębi o górną piłkę walczy Oślizło.

Górnik wystąpił bez Szołtysika, Banasia, Wilima, bez pełni sił, które nadwyrężone zostały po szczepieniach. Obawiał się rywala i wcale tego nie ukrywał. Czujny musiał być do końca, bo przeciwnik ani na moment nie rezygnował z poprawienia rezultatu. Turcy nie wykorzystali jednak swej szansy. Raz Latocha (67 min) tak niefortunnie podał piłkę do Gomoli, że ta zamiast do adresata nie trafiła omal do bramki. W 82 minucie belgijski arbiter podyktował przeciwko Górnikowi rzut karny za faul Latochy na Ertanie. Zdenerwowanie udzieliło się egzekutorowi (Halil) i piłka poszybowała obok słupka. W tym momencie Zabrzanie odetchnęli z ulgą. Wiadomo już było, że zawodnicy Goeztepe, którzy zadziwiali kondycją, załamali się psychicznie, przestali wierzyć w możliwość zdobycia wyrównującej bramki.

Zwycięsto Górnika było jak najbardziej zasłużone. Górnik udowodnił Turkom, jak wielką rolę w nowoczesnym futbolu odgrywał rozsądek, tzw. piłkarska inteligencja. Pod tym względem Zabrzanie przewyższali Goeztepe o klasę. Przyznał im to po meczu trener Adnan Suvari, chwaląc jednocześnie rozważność i skuteczność gry. Po meczu radość w polskiej ekipie była ogromna.

Spotkanie rewanżowe

4.11.1970r. GÓRNIK ZABRZE - GOEZTEPE IZMIR 3:0 (3:0) Lubański 25' i 33', Banaś 30',

Zastanawiano się długo, czy grać w Zabrzu, czy na Stadionie Śląskim. Ostatecznie zdecydowano się grać na boisku klubowym, którego murawę starano się przygotować jak najlepiej. 20 tysięcy biletów rozeszło się w mgnieniu oka.

W Zabrzu nastroje przed spotkaniem były optymistyczne. Nie lekceważono jednak przeciwnika, nie pozwalano sobie nawet na moment na taryfę ulgową. Rekonwalescenci powoli wracali do zdrowia i wszystko wskazywało na to, że w meczu zabraknie tylko Jerzego Wilima, którego kontuzja kolana okazała się bardzo poważna.

<zdjęcie 55> Rysunek z katowickiego wydania "Sportu".

Na dwa dni przed spotkaniem do Katowic przyleciała ekipa piłkarzy Goeztepe Izmir. Na lotnisku gości przywitali przedstawiciele Górnika Zabrza, na czele z prezesem Erykiem Wyrą. Goście zamieszkali w hotelu przy hali widowiskowo-sportowej. Odwiedzić mieli w czasie pobytu w Polsce Park Kultury i Wypoczynku oraz planetarium w Chorzowie. Zawodnicy, trener, jak i prezes klubu wierzyli do ostatniej chwili w swoje zwycięstwo.

Tymczasem Górnik odniósł stosunkowo łatwe zwycięstwo 3:0 (3:0). Była nawet szansa osiągnięcia wyższego zwycięstwa, ale w drugiej połowie spotkania górnicza jedenastka zastosowała wobec przeciwnika taryfę ulgową. Przestała forsować ostre tempo, mniej strzelała, a nwet okresami dopuszczała przeciwnika do głosu. Turcy nie potrafili jednak wykorzystać dwóch-trzech dogodnych szans i uzyskać nawet honorowej bramki.

<zdjęcie 56, 57, 58> Program meczowy.

Taka taktyka wynikała z faktu, że za 4 dni drużynę Lubańskiego i Oślizły czekał ważny pojedynek mistrzowski z Legią, mogący mieć duży wpływ na losy wyścigu o pierwsze miejsce w ekstraklasie. W poważnym stopniu na zmianę stylu gry Górników rzutowały kontuzje Latochy i Wilczka, którzy wdali się niepotrzebnie w ostre starcie z przeciwnikami. O ile Wilczek doznał bolesnego zdarcia naskórka nad kolanem prawej nogi, nie wykluczającego go jednak z gry, to Latocha, niestety musiał dłużej pauzować. Zaraz na początku gry zapędził się on do przodu i gdy nagle tracąc panowanie nad piłką, próbował ją odzyskać tzw. "wślizgiem", zaatakował go Caclayan, raniąc mu metalowymi korkami podudzie. Po tej akcji Latocha z tudem wstał, ale nie potrafił o własnych siłach udać się do szatni. Lekarz klubowy stwierdził głęboką ranę podudzia.

W związku z tym wypadkiem trener Szusza, po zdobyciu przez Górnika w pierwszej części spotkania trzech bramek, przesądzających ostatecznie o awansie do ćwierćfinału - zalecił swoim podopiecznym oszczędzanie sił, nie angażowanie się w ostre starcia. Wskutek tego gra nie była już tak ciekawa, jak na początku. Były momenty, że Górnicy zupełnie pofolgowali, jakby nie chcieli całkowicie pognębić przeciwnika. Można im było wybaczyć, że bardziej, że między 15 a 45 minutą pierwszej połowy Zabrzanie uraczyli widzów pięknym koncertem gry, potwierdzającym ich wielkie możliwości i aspiracje. W tym czasie górniczy "kombajn" pracował tak precyzyjnie, że Turcy bronili się z najwyśzym trudem. Mieli oni utrudnione zadanie w obronie, ponieważ Górnicy najczęściej zagrywali z pierwszej piłki, a wszyscy ich napastnicy byli cały czas w ruchu, wychodzili na wolne pozycje, strzelali z każdej nadarzającej się okazji. Świetny był dobrze dryblujący Szaryński, grający bez cienia egoizmu, więlką chęć gry wykazał Banaś, którego wiele akcji było wysokiej klasy. Ale na ich tle Lubański był w środowym spotkaniu niezrównanym artystą futbolu. Jego ajdów, błyskawicznych dryblingów, kąśliwych strzałów, inteligentnych wyjść na wolne pozycje, cechujących rasowego piłkarza, publiczność zebrana na stadionie i przed telewizorami, prędko nie zapomniała. W Izmirze Lubański zaimponował Turkom, zdobył ich podziw i wielką sympatię. Na boisku w Zabrzu najlepszy snajper gospodarzy olśnił ich wprost swą grą. Dziennikarze tureccy nie mieli dla niego słów uznania. Uznawano go obok reprezentanta RFN Gerda Muellera, najlepszym środkowym napastnikiem na świecie.

<zdjęcie 59> W pierwszej połowie na boisku w Zabrzu trwała zacięta walka.

Przed własną widownią Zabrzanie zagrali o klasę lepiej niż w poprzednim spotkaniu. Przede wszystkim z większym rozmachem. Wprawdzie na początku meczu przez 10 minut można było zobaczyć kilka niecelnych podań, głównie zawodników drugiej linii, potem jednak gra zaczęła się coraz bardziej układać, aż w końcu osiągnęła wyżyny. Po przerwie z powodów podanych wcześniej, trochę "siadła". Choć gdyby zaszła taka potrzeba, Górnik byłby w stanie strzelić kolejne bramki.

Piłkarze Goeztepe Izmir potrafili panować nad piłką, dobrze radzili sobie w środkowej strefie boiska, ale nie mieli w swych szeregach ani jednego strzelca z prawdziwego zdarzenia. W Turcji panowała bowiem wówczas moda na angażowanie zagranicznych piłkarzy. Mimo to trudno zrozumieć, jak Goeztepe mogło zakupić tak miernej klasy zawodnika, jakim był Duńczyk Nielsen. Zaprezentował on bowiem futbol poniżej międzynarodowego poziomu. Podobnych piłkarzy było w drużynie zdobywcy Puchary Turcji więcej. Nie imponował nawet bramkarz Ali. Kilkukrotnie wypuścił piłkę z rąk na niebezpieczną odległość. Po jego właśnie błędach, przy większej determinacji, można było uzyskać dalsze bramki.

W zespole Górnika, obok Lubańskiego, na słowa uznania zasłużyli Gorgoń, Oślizło, Deja, Szaryński, Wilczek. Etatowy reprezentant barw narodowych, Szołtysik, który wystąpił po dłuższej przerwie, miał dobre momenty, ale też psuł łatwe piłki, a w końcówce trochę osłabł kondycyjnie, co było zresztą zrozumiałe, gdyż miał zaległości treningowe. Podobnie miała się sprawa z Banasiem. Miał on wiele chęci, ale niestety, często nie wyczuwał intencji kolegów. W sumie jednak górniczy team grał dużo lepiej, niż jeszcze przed kilkoma miesiącami.

<zdjęcie 60> Strzał i bramka w 25 min. Włodzimierza Lubańskiego.

Spośród wielu akcji, obok tych, z których padły bramki, najpiękniejsze miały miejsce w 27 i 89 minucie. Lubański przeprowadził rajd lewą stroną boiska, a następnie podał piłkę idealnie Wilczkowi, który znajdował się na wolnej pozycji. Wilczek oddał błyskawiczny strzał bez zatrzymywania piłki, lecz ta o milimetry poszybowała obok prawego słupka. Na minutę przed zakończeniem gry Lubański minął kilku przeciwników na stosunkowo małej przestrzeni i huknął z całej siły w górny róg. Bramkarz Ali zachował się w tym wypadku bardzo przytomnie. Tak Lubański, jak i Ali zebrali rzęsiste brawa. Kilkadziesiąt sekund po tej akcji wyjątkowo dobrze prowadzący zawody arbiter francuski odgwizdał koniec zawodów. Gwoli sprawiedliwości trzeba stwierdzić, że powinien on w 41 minucie przyznać Górnikowi rzut karny za faul na Banasiu w obrębie pola karnego.

1/4 finału

Losowanie

Kości zostały rzucone. Los nie okazał się zbyt łaskawy dla zabrzańskiego Górnika. W Paryży jako rywala ćwierćfinałowego słynna francuska piosenkarka Mirelle Mathieu wylosowała bowiem Manchester City. Spotkanie na szczycie miało więc być powtórką wiedeńskiego finału. Uczestniczący w losowaniu przedstawiciel Manchesteru, p. White, powiedział dziennikarzom, że już od początku uroczystości czuł, że to właśnie Polacy zostaną ich przeciwnikami. Wynik spotkań uważał jednak za otwarty.

Po raz kolejny "angielska choroba" okazała się zwycięska...

Pierwszy mecz

10.03.1971r. Górnik Zabrze - Manchester City 2:0 (2:0) Lubański 34', Wilczek 40'

Już na 30 dni przed meczem, organizatorzy znaleźli się w sytuacji bez wyjścia. Otrzymali bowiem 160 tys. zgłoszeń na bilety wstępu, czyli na ... dwa mecze. Co gorsza zgłoszenia wciąż napływały. Oczywiście mecz miał być transmitowany w telewizji, ale ta informacja nie robła na nikomu wrażenia. Wszyscy chcieli być świadkami pojedynku Górnika z Manchesterem City.

<zdjęcie 61> Piłkarze Górnika przygotowując się do półfinałowego meczu PEZP z zespołem Manchester City, trenowali mimo śniegu i mrozu.

Atmosfera przed meczem robiła się z dnia na dzień coraz bardziej gorąca. Studził ją jedynie siarczysty mróz panujący wówczas na Śląsku, jak i obfite opady śniegu, zmusząjące do prac nad murawą pługi śnieżne i prawie dwustu ludzi z łopatami. Prace trwały cały czas, gdy udało się odgarnąć śnieg, pogoda znów płatała figla i śnieg zaczynał znów padać. Aż do samego rozpoczęcia spotkania ściągano wciąż kolejne warstwy białego puchu. Ponadto przed zawodami wszystkie pomieszczenia na stadionie został poddane renowacji, otwarto również dla gości przytulną kawiarenkę.

<zdjęcie 62> Podczas treningu w Zabrzu.

Przed spotkaniem kadra Górnika zamieszkała w hotel PTTK w Chorzowie, gdzie przygotowywała się do pojedynku z Manchesterem. Wśród piłkarzy panowały optymistyczne nastroje, dominowała chęć rehabilitacji za porażkę z Wiednia. Liczono również na pomoc wspaniałej śląskiej publiczności.

<zdjęcie 63> Manchester City - zdobywca Pucharu Anglii.

Z kolei zapytany o spodziewany wynik menager Manchesteru City,Joe Merciera, odpowiedział bez namysłu, że mając osłabiony aktulnie atak (w sześcu spotkaniach najlepszy napatnik Collin Bell strzelił tylko jednego gola), nie będzie zdziwiony jeśli padnie bezbramkowy remis. Miał bowiem pełne zaufanie do swojej defensywy. Generalnie w ekipie angielskiej panował optymizm, do ataku wrócili bowiem Francis Lee i Mike Summerbee. Mimo to, stratedzy Manchesteu City, udali się do sir Matta Busby'ego, budowniczego Manchesteru United, klubu, którzy 3 lata wcześniej potykał się z Górnikiem w podobnych warunkach klimatycznych. Zwrócenie się do "konkurencji" oznaczało ogromną wolę wygranej. Dzięki radom Busby'ego City zabrało m.in. do Chorzowa dużo większą ilość ciepłych ubrań treningowych. Rad taktycznych nie ujawniono. MOżna się było jednak spodziewać, że Manchester City, podobnie jak wcześniej United, postawi na obronę, pozostawiając w przodzie jednego "dywersanta" - sprytnego i szybkiego Lee.

Manchester przyleciał do Polski dzień rzed spotkaniem. Na lotnisku w Krakowie drużynę przywitał prezes Eryk Wyra. Angielska ekipa udała się następnie do Katowic i hotelu o tej samej nazwie. Ilość bagaży była ogromna, przywieźli sobie bowiem ze sobą swój własny prowiant, którego zresztą i tak nie tknęli, gdyż szybko przekonali się do polskiej kuchni. Jak się okazało później, szampany też się nie przydały. Przed wejście do budynku na Anglików czekał tłum entuzjastów sportu.

<zdjęcie 64> Trening Manchesteru przeddzień meczu. Na pierwszy planie bramkarz Corrigan.

Cel rehabilitacji za Wiedeń został zrealizowany w pełni. Górnik pokonał Manchester 2:0. Oczywiście chciano wyższego wyniku, ale nie umniejszano sukcesu, który był ewidentny. Szczęście byłoby pełne, a awans przesądzony, gdyby Szaryński wykazał w 70 min. bardziej silne nerwy. Przez nikogo nie atakowany, będąc już poza zasięgiem działania angielskich obrońców, mając w dodatku obok siebie Wilima, a przed sobą tylko Corrigana posłał piłkę w aut. Nie mniej pewna była sytuacja Banasia, piłka po strzale Lubańskiego uderzyła w słupek.

Ponad 80 tys. ludzi, a więc jak na arktyczne warunki całkiem niezwykła ilość, owacyjnie przyjęła piękny sukces Górnika, będący zasłużoną nagrodą za wolę walki, olbrzymi hart ducha, duże umiejętności i wysoką kulturę gry. Zwycięstwo nad jedną z czołowych drużyn Europy dało Górnikom oprócz olbrzymiej satysfakcji pewność tego, że miesiące morderczej pracy nad budową wysokiej formy z myślą o wielkim rywalu nie poszły na marne, lecz przyniosły konkretne i ocekiwane efekty. Partner był wymagający, piekielnie silny, skoncentrowany. Musiał jednak uchylić czoła przed wspaniale przygotowanym, owianym żądzą rewanżu za Wiedeń, polskim rywalem.

<zdjęcie 65> Program meczowy.

Ledwo dobiegł końca chorzowski mecz, natychmiast zaczęło wszystkich dręczyć pytanie, czy to wystarczy do awansu, czy Górnik zdoła obronić kapitł wywalczony z takim trudem w środę, 24 marca. Było jeszcze dużo czasu na analizy, podsumowania i prognozy, lecz już wówczas można było stwierdzić, że Górnik jest drużyną dostatecznie dojrzałą, a jednocześnie świadomą swych atutów, by dać sobie wydrzeć wielką szansę.

Pojedynek zdobywców Pucharu Polski i Anglii miał, prócz niezwykłej scenerii, pasjonujący przebieg, w czym była olbrzymia zasługa Górnika. Trzeba przyznać, obawy były spore, głównie przez pierwszy kwadrans, gdy szala walki o środkową strefę boiska ważyła się raz a jedną, raz na drugą stronę. W tym czasie Anglicy rzucili wszystkie atuty, sięgnęli po najskrytszą broń, nie rezygnując nawet z prowokacji, byle tylko opanować najważniejszy obsza murawy, następnie narzucić przeciwnikowi swoje warunki i dyktować swoją wolę. Stąd maksymalne skoncentrowanie wszystkich gatunków broni w środkowej linii, stąd uformowanie fontu, który tworzyło aż sześciu piłkarzy. W przodzie został tylko specjalnie przygotowywany na Chorzów Collin Bell. Wspomagany był dywersatem Lee. W morderczej walce o inicjatywę, Anglicy nie uzyskali jednak nic, mimo, że włożyli w to cały arsenał środków. Górnik nie dał sobie narzucić warunków, wykazał nie tylko silne nerwy, ale także wspaniałą dyscyplinę taktyczną. Miał dużo walorów, żeby opanować grę, okiełznać rywala i narzucić mu swoją wolę.

<zdjęcie 66> Od lewej Kostka, Oślizło, Sommerbee.

To był bardzo ważny okres gry, wolno przypuszczać, że miał on decydujące znaczenie dla dalszego rozwoju wydarzeń. Anglizy nie usykali nic poza sytuacją, która mogła przynieść prowadzenie, ale nie dała nic, gdyż Oślizło natychmiast naprawił błąd, jedyny w tym meczu, Kostki i wyekspediował piłkę tuż sprzed samej linii. Zamiast korzyści Manchester odniósł straty, czym w tej psychologicznej walce była bez wątpienia zmiana oblicza widoczna w nabraniu wyraźnego respektu dla niezłomnego, stale prącego do przodu i natrętnego niczym osa rywala. Doyle dawał tylko rzadkie dowody aktywności i agresywności. W tyłach Anglików panował niczym niezmącony spokój, lecz napastnicy Summerbyee, Bell i Lee stracili już w bezpardonowej walce z polską defensywą zabójcze zazwyczaj żądła.

To był pierwszy, jeszcze niewymierny sukces Górnika, stanowiący zarazem psychologiczny fundament zwycięstwa. Spokojni już o środkową strefę, bezbłędnie kontrolowaną przez Szołtysika, Wilczka i Skowronka, Górnicy mogliprzygotowywać grunt pod inne, bardziej konkretne korzyści. Każdy piłkarz tej formacji reprezentował inne wartości. Spryt i przebiegłość "Małego" skutecznie uzupełniały bojowość Skowronka oraz dojrzałość taktyczną i wysoką kulturę gry Wilczka. Cała trójka wspomagana bardzo skutecznie i zazwyczaj z pełnym wyczuciek zamiarów przeciwnika grającą defensywę mogła zacząć koncentrować coraz częściej uwagę na szukaniu sposobów zaskoczenia Manchesteru. Finezją, najbardziej nawet dokładnymi, ale pozbawionymi odpowiadającego tempa i rozmachu podaniami nic nie mozna było zdziałać. na brytyjski beton potrzebny nył wyłącznie zaskakujący, przeprowadzony w błyskawicznym tempie manewr zdolny do zmylenia czujności rosłego Bootha, twardego Towersa i upartego Booka. Manewr taki nastąpił dwukrotnie w odstępie zaledwie sześciu minut. W obu przypadkach w głównej roli wystąpił Włodzimierz Lubański. Piłkarz, którego udział do ostatniej chwili nie był pewny, zawodnik, który sam zdecydował, że jest w stanie grać, dał jeszcze jeden dowód wielkiego talentu i wspaniałej klasy. W 34 min. wystartował niczym burza do kapitalnego podania Latochy. Dokładnie podana piłka trafiła idealnie w szczelinę między dwoma piłkarzami Manchesteru. Krótki rajd, błyskawiczny strzał i 1:0 dla Górnika. Niezawodny egzekutor wystąpił w sześć minut później w roli wyrafinowanego konstruktora. Posiał w bój idealnym podaniem Wilczka, te strzelił, poprawił po interwencji Corrigana i było 2:0.

<zdjęcie 67> Naprzeciw Wilczka pusta bramka.

Duga połowa nie była dla Górników zbyt pomyślna. Lubański odczuwał ból nogi, silny strzał, który dał prowadzenie spowodował odnowienie kontuzji. Mimo to Włodek zgodnie z wolą trenera wyszedł na murawę. Walczył z bólem tylko przez kwadrans, a nawet w tej sytuacji potrafił zmylić obrońcę, strzelił celnie, ale wiatr zmienił kierunek piłki, trafiła ona w słupek, a Górnik poniósł niewyobrażalną stratę. Włodek wsparty na ramionach sanitariuszy, żegany owacją świadomej wspaniełego wyczynu tego piłkarza publiczności opuścił murawę.

Anglicy wiedzieli, kim dla Zabrzan był Lubański. Jakby ich w tym momencie ktoś biczem smagnął, z taką energią i animuszem poszli do przodu, wzmocnili siłę natarcia o dodatkowy impet, lecz znów nic nie uzyskali. Oślizło wraz z Gorgoniem, Wrażym i Latochą panowali suwerennie w strefie swego działania, ani razu nie pozwolili angielskim napastnikom wyrobić sobie dogodnych pozycji strzałowych. W końcówce, to osłabiony Górnik, a nie Manchester, miał w końcówce dwie szanse mocnego zaakcetowania wyższości. Raz Banaś, w drugim przypadku Szaryński, wykazali za mało precyzji, by szczęście było pełne.

Kto zasłużył na najwyższe noty? Bez wątpienia Lubański, w dalszej kolejności niezrównany w drugiej linii, imo nieco słabszego początku, Szołtysik, następnie rewelacyjnie pisujący się Gorgoń, walczący o lepsze noty z Wrażym, wielką rolę spełnił Wilczek, swoje zadanie z nawiązką wykonali: Latocha, Oślizło, Skowronek i Kostka. Z kolei asy Manchesteru nie wykazali zbyt wiele inicjatywy. Lee był dobrze pilnowany przez Wrażego i Skowronka, Bell ani razu nie zabłysnął zrywem, a Summerbee mógł się popisać jedynie zwiększonymi inklinacjami do faulowania. Zawiódł również Carrigan.

W szatni Górnika po spotkaniu panowała zrozumiała radość. Zmartwiony był jedynie Szaryński, który zaprzepaścił szansę na strzelenie trzeciej bramki. Nie mógł sobie darować tej straconej szansy.

Spotkanie rewanżowe

24.03.1971r. MANCHESTER CITY - GÓRNIK ZABRZE 2:0 (1:0, 2:0)

Bilety na mecz rewanżowy w przedsprzedaży poszły w parę godzin. Dokładnie 45 tysięcy. Zmurszały stadion mógłby przyjąć więcej, tylko nie wówczas, gdyż lewe trybuny były w trakcie remontu.

Kwiatami i gorącym serce angielskiej Polonii powitał Manchester piłkarzy Górnika Zabrze. Parę godzin wcześniej na Okęciu kwiaty i szczer, serdeczne życzenia: wracajcie z nominacją na półfinalistów. W Anglii te same pragnienia rodaków, którzy zjechali z całej wyspy, ta sama treść, tyle że wyrażona w bardziej spontanicznej formie: "Pokażcie Anglikom, na co stać Polaków". Rozpromienione twarze, błysk w oczach, w każdym geście poznać było tęsknotę za nowym polskim sukcesem.

Wprost z lotniska ekspedycja Zabrzan udała się do centrum stolicy mgły i deszczu, jak zwykli określać Anglicy Manchester. Podzielona na dwie części ekipa zamieszkała w hotelach "Grand" i "Picadilly".

Główną bolączką Górników była kontuzja Lubańskiego. Wszystkich dręczyło pytanie, czy będzie w stanie zagrać. Wspólnie z lekarzem zdecydowali, że wystąpi, a jeśli tylko odczuje silny ból natychmiast opuści murawę.

Jak zamierzał Górnik bronić kapitału wywalczonego z takim trudem na Stadionie Śląskim? Nad scenariuszem strategii głowił się wraz z trenerem Sziszą - Geza Kalocsai. Mimo, że wrócił do Budapesztu, nie odmówił pomocy. W końcu Anglików znał tak samo dobrze, jak i swoich byłych podopiecznych. Ustalili oni, że Górnik rozpocznie mecz w ustawieniu 1-4-4-2. Cały wysiłek zakładano skoncentrować na zapewnieniu szczelnej defensywy, opanowaniu środkowej strefy, a następnie czujnym wykorzystaniu każdej szansy do zadania ciosu z kontry. Najważniejsze miały być pierwsze dwa kwadranse. Nikt z pytanej, szesnastoosobowej ekipy piłkarzy nie wątpił w awans Górnika. Również największe osobistości poslkiej piłki nożnej, jak Kazimierz Górski, byli zawodnicy zabrzańskiego klubu byli optymistami.

Rewanż z Górnikiem od początku nie potoczył się po ich myśli. Najpierw stracili kontuzjowanego Wilczka, w chwilę później boisko opuścić musiał Latocha. Limit zmian został wyczerpany. Niemal automatycznie skończyły się szybkie kontry, jakże w pierwszym okresie efektowne i skuteczne. Absorbowały defensywę City, nie pozwalały defensorom na chwile swobodnego hasania na całej długości boiska. Wprowadzeni z konieczności rezerwowi piłkarze niemal wyłącznie skupili się na grze obronnej. Dantejskie sceny działy się pod bramką Polaków, chwile grozy przeżywał Gomola. Bramka została zdobyta dopiero przed samą przerwą. Druga odsłona, jeden wielki dramat obydwu drużyn. Wreszcie dogrywka. Walka toczyła się niesamowitych warunkach. Arbiter pozwalał Anglikom na wszystko, przymrużał oczy na niezbyt zgodne z przepisami interwencje. 90 minut - remis, 120 - remis. Ostatecznie o awansie zdecydować miał więc trzeci mecz w Kopenhadze.

Było to widowisko, które posiadało wszystkie elementy niezwykłego dramatu. Według jednomyślnej opinii obserwatorow polskich i angielskich, dramatyczny mecz Polaków z Anglikami przewyższał wszystkie dotąd rozegrane widowiska w tego rodzaju imprezie, włącznie z niezapomnianymi spotkaniami Górnika z Romą, w Strasbourgu, Chorzowie i Rzymie.

To było coś zupełnie niezwykłego. Wydawało się, że Anglicy w momencie, gdy w 66 minucie Doyle zdobył drugą bramkę i w ten sposób straty ze Stadionu Śląskiego zostały odrobione, wspomagani nieustającym dopingiem, zdołają przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę. Wspaniały upór, niesłychana wola walki, ambicje Górników spowodowały, że Górnicy przedłużyli szanse awansu do zakończenia trzeciego, decydującego spotkania.

Obydwa pojedynki posiadały całkiem niezwykłą scenerię. W Chorzowie przyszło grać na śniegu i mrozie, w Manchesterze przeciwko piłkarzom sprzysięgł się deszcz. Deszcz to mało powiedziane, potworna ulewa rozszalała się na krótko przed rozpoczęciem spotkania, woda lała się strumieniami podczas całej pierwszej połowy zamieniając stadion w olbrzymie bajoro. Mówiło się wiele o wspaniale przygotowanych angielskich murawach. Takie może i były, ale nie w Manchesterze. Płyta stadioniu była w skandalicznym stanie i zdaniem Polaków nie nadawała się rozgrywania pojedynku o tak wysoką stawkę.

Co mogło wydarzyć się w Kopenhadze, trudno było przewidzieć. Szanse były równe. Anglicy w trakcie walki na Main Road, wydawało się wykorzystali wszystkie rezerwy. Polacy wystąpili bez Kostki, który dostał przed meczem gorączki. Gomola mający pozostać w rezerwie pospiesznie musiał szukać pozostawionych w hotelu butów, żeby na czas zdążyć wyjść na murawę. Smutne, ale prawdziwe. W 5 minucie Górnik stracił w bezpardonowej, brutalnej walce Anglików - Wilczka, mającego spełniać główną rolę w drugiej linii. I nie był to koniec serii nieszczęść. Latocha atakowany bez piłki, padł na murawę jak podcięty i z podejrzeniem wstrząsu mózgu został natychmiast zniesiony do szatni. Długo po meczu nie był w pełni świadomości.

<zdjęcie 68> Tak padła druga bramka: z lewej Gomola, z prawej Doyle.

Oczywiście w sposób zasadniczy zmieniło to wszystkie plany i założenia Górników. Sprowadzone zostały one do jednego - maksymalnego skoncentrowania wszystkich sił i środków w obronie i pozostawieniu w przodzie Lubańskiego i Banasia z zamiarem wykorzystywania każdego błędu przeciwnika. Ale trudna murawa, stanowiąca jedno wielkie grzęzawisko, spowodowała, że trzeba było mieć nieludzkie siły i żelazną kondycję.

Mimo tak niekorzystnego układu sił i pechowego dla Górnika rozwoju wydarzeń, sprzyjało mu szczęście. Tak jak przewidywano wcześnie, strategia Anglików polegała na gwałtownym ataku od początku meczu. Cel Zabrzan został jednak wykonany, przez pierwsze dwa kwadranse nie stracili bramki.

Czy można było uniknąć dwóch straconych bramek? Mimo pełnego uznania i podziwu dla postawy całej zabrzańskiej drużyny, trzeba stwierdzić, że znakomicie zorganizowana w obronie, nie zawsze umiała znaleźć właściwe wyjście w arcytrudnych warunkach atmosferycznych. Poza tym często przypadek mógł spodować nieszczęście. Gomola być może denerwował w pewnych momentach przetrzymywaniem piłki, ale poza tym spisał się bez zarzutu. W obronie każdy walczył o palmę pierwszeństwa, choć największe wrażenie na Anglikach zrobił Wraży. W pomocy wskutek warunków Górnik posiadał znacznie mniej atutów. Bez Wilczka i z rezerwowym Olkiem trudno było zrealizować misternie przygotowane plany. Także wartość Szołtysika zmalała w warunkach, w jakich przyszło grać.

W ataku Zabrzanie mieli praktycznie tylko dwóch zawodników, Włodka Lubańskiego, który podjął ryzyko gry z kontuzją i Banasia. Ten pierwszy omal nie przesądził o awansie do półfinału. Nie mógł jednak przewidzieć, że piłka zatrzyma się w kałuży. Banaś zrehabilitował się jednak za wszystkie słabsze momenty, jakie miał do tej pory. Był jednym z najbardziej atakujących i ambitnie grających zawodników na boisku. Skutecznie ubiegał się ze Skowronkiem o miano zawodnika numer jeden w polskiej drużynie.

O Anglikach tylko jedno zdanie - uczynili wszystko, aby nie zmarnować wielkiej szansy i odrobić straty z chorzowskiego stadionu.

Mimo porażki działacze zabrzańscy byli pełni podziwu dla swoich piłkarzy i z optymizmem oczekiwali na spotkanie w Kopenhadze. Lekarz Górników zapewniał bowiem, że Latocha i Wilczek będą w stanie wtedy zagrać.

Trzeci mecz

31.03.1971r. KOPENHAGA GÓRNIK ZABRZE - MANCHESTER UNITED 1:3 (0:2) Lubański 57'

Wiadomość o występie jedenastek Manchesteru i Górnika wywołała w Kopenhadze duże zainteresowanie. Dla piłkarzy Górnika zarezerwowane miejsca w hotelu "Beiair", natomiast dla Manchesteru w "Danhotel". Obydwie drużyny zjawiły się w stolicy Danii na dwa dni przed spotkaniem.

Do spotkania zabrzańska drużyna przygotowywała się i leczyła liczne rany w Centralnym Ośrodku Przygotowań Olipijskich w warszawskich Bielanach. W miejsce chorego Erwina Wilczka na odsiecz przyjechał Siara. Mając do dyspozycji gabinet odnowy, piłkarze skorzystali z kąpieli solankowych i jodobromowych, masaży i innych zabiegów. Pilnie ćwiczyli również na wszelki wypadek wykonywanie rzutów karnych. Mimo to, piłkarze, jak i cały sztab wierzyli, że przechylić szalę zwycięstwa na polską stronę uda się już w ciągu 90 minut. Szykowano się jednak na każdą możliwość.

Manchester City rozegrał z kolei jeszcze ligowe spotkanie z West Bromwich, zakończone remisem 0:0 po nudnej grze i kontuzją Tomy Bootha.

Kierownictwo Górnika zażądało przeprowadzenia przed spotkaniem i po, kontroli antydopingowej. Wywołało to na Main Road zrozumiałe poruszenie. Szok był tak wielki, że zamiast tradycyjnych przed wyprawą na tak ważny pojedynek rodzinnych pożegnań, odbyła się w sztabie Manchesteru City nadzwyczajna narada ekipy. Polacy uzasadniali tę prośbę niewłaściwym zachowaniem zawodników City w trakcie spotkania w Manchesterze, jak np. wytrącenie Banasiowi kubka herbaty z ręki. Anglicy z kolei przyjmowali to jako chęć podwyższenia przedmeczowej temperatury przez Zabrzan. Kolejnym szokiem było zawieszenie przez komisję dyscyplinarną na dwa miesiące drugiego trenera City - Allisona. Powodem było używanie niecenzuralnych słów na meczu ligowym.

Nigdy wcześniej szekspirowskie "Być albo nie być" nie było w pucharowej karierze Górnika Zabrze bardziej aktualne niż wtedy. Po dwóch aktach dramatu na scenach Chorzowa i Manchesteru, nastąpił trzeci, już rozstrzygający, a miejscem akcji - stolica Danii - Kopenhaga.

Spotkanie przyniosło koniec marzeń. Po 300 minutach dramatycznej walki, która przez 20 dni trzymała miliony entuzjastów piłkarstwa w Polsce w olbrzymim napięciu, Górnik zakończył karierę w Pucharze Europy Zdobywców Pucharów. W barażu z Manchester City przegrał 1:3 i w ten sposób na placu boju z dwójki ubiegłorocznych finalistów pozostał tylko obrońca pucharu.

Spośród trzech spotkań był to najsłabszy występ Górników. Tym razem spotkanie odbyło się na idealnie przygotowanej murawie. Wyższa kultura gry Anglików, świetna szkoła, dyscyplina taktyczna, a więc podstawowe elementy sztuki piłkarskiej stanowiły rozstrzygające walory.

W łańcuchu przyczyn, które doprowadziły do porażki, Górnik nie miał ani jednego ogniwa silniejzego, nawet w konfrontacji z występem na Main Road. Kostka nie wytrzymał próby nerwowej i miał na sumieniu co najmniej jedną bramkę. A w takich meczach, żeby myśleć o awansie, "głupich" bramek tracić nie można. Obrona, do której wcześniej miano tyle zaufania, wykazała zadziwiająco dużo szczelin. Za fatalny kiks Gorgonia Górnik zapłacił najwyższą cenę, w postaci utraty bramki. Tyle samo uzasadnionych pretensji mozna było mieć do środkowej linii. Wyraźnie brakowało Wilczka, co było widać w sposobie gry Zabrzan. Być może byłoby lepiej, gdyby rolę Wilczka potrafił przejąć lepiej dysponowany Szołtysik. "Mały" nie czuł się jednak najlepiej i do niego także można było mieć sporo uzasadnionych zastrzeżeń. To samo ze Skowronkiem, o którym od dawna było wiadomo, że jest silnym zawodnikiem w rozbijaniu ataku przeciwnika, ale jego wartość maleje, gdy ma występować w roli konstruktora gry. Stosunkowo najmniej petensji można było mieć do Deji, ale w sumie fundamentalna formacja zespołu nie spełniła powszechnych oczekiwań i w skutek tego w środkowej strefie działania było stanowczo zbyt wiele luk, żeby myśleć o innych rozwoju wydarzeń. W ataku przez pierwszy okres najjaśniej błyszczał talent Banasia. Lubański, choć przygotowywał się ze specjalną troską do barażowego spotkania, na pewno w takim sensie nie spełnił oczekiwań, choć z trzech bramek strzelonych Anglikom uzyskał w sumie dwie. Szaryński znów nie uzyskał argumentów uzasadniających jego wybór w obliczu barażowego pojedynku. Po słabych trzech kwadransach zmieniono go na Wilima, co okazało się decyzją słuszną i uzasadnioną, jednak nie na tyle, by mogło to wpłynąć na generalną zmianę rozwoju wydarzeń.

Okres 20 minut po przerwie był zupełnie poprawny w zabrzańskim wykonaniu, pełen rozmachu, szybkiej i dynamiczej gry. Wtedy jeszcze wydawało się, że szala zwycięstwa przechyli się na stronę Górników. Działo się to w mmencie, gdy przy stanie 2:0 Lubański w dawnym, dobrym stylu wszedł twardo między dwóch obrońców angielskich i końcem buta wepchnął piłkę do siatki. Nastąpił bardzo efektywny zryw polskiej drużyny, która znalazła właściwy rytm i niejednokrotnie była oklaskiwana nieoczekiwanie przez liczną publiczność. Zamiast zysków Zabrzanie ponieśli jednak głęboką stratę. W chwili, gdy wydawało się, że wyrównanie wisi na włosku (nie wykorzystana okazja Banasia), Bell wspólnie z Lee ostatecznie położyli pieczęć na awansie Manchesteru City.

<zdjęcie 69> Obrońca Tommy Booth strzela drugą bramkę dla Manchesteru.

Anglikom należały się słowa uznania, że po grze, która nie miała w Manchesterze nic wspólnego z pojęciem fair play, wyrazili postawę nie nasuwającą najmniejszych zastrzeżeń. Poza tym w odpowiednim momencie potrafili się skoncentrować i dostarczyli dostatecznie dużo argumentów, aby udowodnić, że ich awans był w pełni zasłużony. Było to tym godniejsze podkreślenia, że czołowi piłkarze Manchester City włącznie z Summerbee i Bookiem wciąż przebywali na liście kontuzjowanych.