Specyfika wielkich derbów Śląska

Z WikiGórnik
Skocz do: nawigacja, szukaj

Hiszpanię elektryzuje „El Clásico”, czyli mecz FC Barcelony i Realu Madryt, Niemcy „Derby Zagłębia Ruhry”, czyli spotkanie Schalke 04 Gelsenkirchen i Borussii Dortmund, Brazylia żyje derbami Rio de Janeiro „Fla-Flu”, czyli pojedynkami Flamenco i Fluminese, a Polska meczami Wisły Kraków z Cracovią, Widzewa Łódź z ŁKS i Legii Warszawa z Polonią. Derby miast, derby regionów, derby państw… Derby rozgrywane są na całym świecie. Górny Śląsk nie jest pod tym względem gorszy. Spotkania Polonii Bytom i Ruchu Chorzów uznawane są za najstarsze derby Śląska. Śląski klasyk to z kolei pojedynki Górnika Zabrze i GKS-u Katowice. Wiele emocji wzbudzała w przeszłości również rywalizacja Polonii Bytom i Szombierek, czy Ruchu Chorzów i AKS-u. Generalnie wszystkie pojedynki śląskich drużyn, tych z niższych i wyższych klas rozgrywkowych zawsze były niezwykle interesujące. Za najbardziej prestiżowe uznaje się jednak tzw. wielkie derby Śląska, czyli mecze Ruchu Chorzów i Górnika Zabrze. Dlaczego? Argumentów jest naprawdę wiele…

Jak dotąd Ruch i Górnik spotkali się w aż 120 oficjalnych pojedynkach, ligowych, towarzyskich, w Pucharze Polski, Pucharze Ekstraklasy i pucharach „Sportu”, „Przeglądu Sportowego” i „Sportu Śląskiego”. Ich historia zaczyna się na początku lat 50. Ruch był już wtedy uznaną firmą, pięciokrotnym zdobywcą mistrzostwa Polski (w momencie pierwszego meczu ligowego z Górnikiem, już ośmiokrotnym). Chorzowianie cieszyli się ogromną sympatią miłośników futbolu w całym kraju. I wtedy na piłkarskiej mapie Polski pojawił się Górnik. - Tym samym przybył nam, a raczej wszystkim zespołom w kraju, bardzo groźny rywal. A wzrost konkurencji może przynieść sporo dobrego. Nasze dwa, nie największe przecież miasta w Polsce zdobyły niemal połowę tytułów mistrzowskich w historii rozgrywek ligowych w naszym kraju. Na mecze naszych drużyn nierzadko zapełniały się całkowicie widownie. (…) Nie twierdzę, że wszystkie nasze mecze były piłkarskimi szlagierami, ale przeważnie zapowiadano je jako przeboje kolejki, a wielotysięczna rzesza kibiców rzadko opuszczała stadion zawiedziona. Sporo z tych spotkań pamięta się przez lata . – opowiada Gerard Cieślik, legenda chorzowskiego Ruchu.

Popularności niebieskich nie umniejszyły jednak „chude lata” w cieniu jedenastki Oślizły i Pola czy później Pałasza i Urbana, stary mistrz nigdy nie myślał o skłonieniu głowy przed „nuworyszami” z Zabrza. Rokrocznie obie drużyny staczały zacięte walki, w których losy końcowego wyniku ważyły się do ostatniej chwili. Trzeba bowiem podkreślić, że w derbach nigdy nie obowiązywały teoretyczne i rzeczywiste kalkulacje. Derby zawsze rządziły się swoimi prawami i chyba tylko socjologowie potrafią wytłumaczyć, dlaczego właśnie w tych spotkaniach dzieje się tyle teoretycznie nieprawdopodobnych rzeczy, z jakich przyczyn coś, co jest pozornie niemożliwe, staje się faktem…

W derbach nie było nigdy faworytów, a nawet jeśli próbowane na podstawie logicznych przesłanek wskazywać zwycięzcę, wyniki przeważnie były odwrotne od ogólnie spodziewanych. Kiedy przewidywano zwycięstwo Ruchu – triumfował Górnik, kiedy wszyscy typowali sukces Górnika – wygrywał Ruch. Szczególnie często sprawdzała się ta druga zasada. Chorzowianie słynęli z tego, że w tzw. wielkich meczach, w meczach prestiżowych zapominali o wcześniejszych słabościach. Tak było np. wiosną 1966 roku w Chorzowie. Świętujący już tydzień przed derbami tytuł mistrzowski Górnik rozgromiony został w Chorzowie aż 5:1 (3:1). Wspominał ten mecz po latach Stanisław Oślizło: - Były radości i łzy rozpaczy. Także wściekłości. W pamięci utkwił mi taki mecz, kiedy już w glorii mistrzów Polski pojechaliśmy do Chorzowa i przegraliśmy z Ruchem 1-5. Dla mnie to był wstyd i hańba, bo nas niebiescy zniszczyli, bo śmiali się z nas. Koledzy z drużyny mnie uspokajali – nie martw się i tak jesteśmy najlepsi, jesteśmy mistrzami, a ja byłem na nich niebywale wkurzony, bo wiem, że kilku z nich świętowało mocno ten tytuł przed meczem z Ruchem.

Często spotkania Ruchu i Górnika przynosiły również nieoczekiwane zwroty wydarzeń, w najmniej oczekiwanych momentach. Nie raz w ciągu 2-3 minut zdawałoby się zwycięska drużyna traciła bramki i schodziła z boiska bez punktów. Jedno z takich spotkań – 2 lipca 1962 roku - wspominał po latach nieżyjący już Ernest Pol: - (…) do końca życia nie zapomnę spotkania w Chorzowie, gdzie przez 60 minut nasi kibice chyba klęli na nas, na czym świat stoi, nas zaś owładniętych niemocą, targała czarna rozpacz, bowiem przegrywaliśmy 0:2, a na dodatek przez cały ten czas na dobrą sprawę ani razu nie zagroziliśmy przeciwnikom. Muszę koniecznie dodać, że był to ćwierćfinał Pucharu Polski, który pozostał nam jako szansa rehabilitacji za niezdobyte mistrzostwo kraju, czego powszechnie od nas oczekiwano. Zatem 10 minut do końca i tylko szaleniec w tym momencie mógłby wierzyć, że wygramy. A jednak tak się stało, a do zwycięstwa nie potrzebowaliśmy nawet połowy tego czasu. Najpierw Staszek Oślizło, a potem w minutowych odstępach Eda Jankowski i wchodzący do drużyny niezwykle utalentowany Jerzy Musiałek wpisali się na listę strzelców i kilka chwil temu nierealne stało się faktem. Ruch zapłacił za chwile niefrasobliwości najwyższą cenę, a my cieszyliśmy się jak dzieci.

Inna sprawa, że bez względu na miejsce, jakie zajmowały akurat w tabeli obaj rywale, bez względu na stawki, o jakie obydwie drużyny w danej chwili walczyły, to pojedynki obu zespołów były zawsze wielkim wydarzeniem. Były wśród nich mecze urzekające, dla których tytuły w rodzaju „ wspaniała uczta futbolu”, „urzekająca piłka”, „kibice oczarowani pokazówką Ruchu i Górnika” stanowiły chleb powszedni prasowych relacji. Nie było w nich żadnej przesady, jako że w rejestrze tych pojedynków naprawdę trudno znaleźć takie, które – jak powiadają sprawozdawcy – „chciałoby się jak najszybciej zapomnieć”. Owszem, zdarzały się mniej ciekawe, to zrozumiałe, słabych jednak nie było. Stanisław Oślizło, legendarny stoper Górnika, pytany o prognozy przed jednym ze spotkań mówił: - O poziom się specjalnie nie obawiam, bo przyznam, że nie pamiętam ewidentnego „zakalca” w wykonaniu Górnika i Ruchu. W tych meczach było wszystko. Emocje, bramki, niespodzianki. Szczególnie na początku chcieliśmy bardzo udowodnić, że nie jesteśmy gorsi. Ruch był utytułowany, popularny, a my dopiero wchodziliśmy na salony. Wyczuwało się że po jego stronie jest sympatia prasy, a nawet władz. Raz lepsza drużyna była w Chorzowie, raz w Zabrzu, ale przed meczem nigdy nie było pewności ostatecznego rozstrzygnięcia. Dokładnie, na tym polega właśnie magia derbów, zresztą jak powiedział przed jednym z meczów ówczesny trener Ruchu, Ryszard Wieczorek: - Gdyby odpowiedź na pytanie, kto wygra derby, znana była już przed meczem, nikt nie przyszedłby na stadion. A naprawdę było warto. Często zdarzało się bowiem, że pojedynki derbowe decydowały lub znacząco przybliżały do mistrzowskiego tytułu: - Rozgrywaliśmy wspaniałe mecze, jak ten w 1968. W ostatniej kolejce graliśmy z Górnikiem na Stadionie Śląskim w obecności 80 tysięcy kibiców! Szanse na tytuł miała Legia i my. Pokonaliśmy zabrzan na „Śląskim” 3:1 i zdobyliśmy mistrzostwo Polski. – wspomina Jan Rudnow, piłkarz niebieskich. Podobnie było w 1989 roku. O mistrzowski tytuł walczył Górnik Zabrze i m.in. Ruch. O tym, kto sięgnie po zwycięstwo w lidze w dużym stopniu miało zadecydować bezpośrednie spotkanie obu drużyn w Zabrzu. Na Roosevelta Ruch wygrał do tego momentu tylko raz. W 1989 niebiescy powtórzyli jednak to osiągnięcie i pokonali gospodarzy 2:1 (1:1): - Chociaż wtedy w drodze po tytuł rozegraliśmy wiele świetnych spotkań, mecz w Zabrzu z Górnikiem jest jedynym, który nasi kibice wspomagają do dziś. – mówił po latach Ryszard Kołodziejczyk, bramkarz Ruchu – Muszę przyznać, że dla mnie z meczów Górnika tamto spotkanie było jednym z najważniejszych w karierze i chyba nawet w historii Ruchu. Jak się bowiem okazało przesądziło w zasadzie o 14. mistrzowskich tytule w dziejach klubu.

Nawet w sezonach, w których nie walczono o najwyższe cele, derby były niezwykle emocjonujące. Co więcej, te mecze mogły toczyć się nawet o przysłowiową „pietruszkę”, a i tak podnosiły poziom adrenaliny i wszystkich osób związanych z klubem, czy to zawodników, trenerów, działaczy, czy kibiców. Na Śląsku toczyła się bowiem jeszcze inna rywalizacja, walka o prymat w regionie, o to, kto zgarnie wszelkie zaszczyty, przede wszystkim jednak będzie „królem” Śląska przynajmniej do kolejnych derbów. Zwycięstwa w derbach zawsze miały bowiem podwójną wartość, punktową i prestiżową. Podobnie były z porażkami: - Przegrywać zawsze jest nieprzyjemnie, a porażka w derbach zawsze podwójnie boli. – mówił po jednym z meczów Mariusz Śrutwa, napastnik niebieskich. Najtrafniej opisał to wszystko chyba Wojciech Kuczok, prozaik i poeta, prywatnie kibic Ruchu: - W derbach nie chodzi o to, żeby wymęczyć zwycięstwo, nie wspominając już o polubownym remisie – remis to potwarz dla derbów, bo derby nie znoszą kompromisów. Derby domagają się zwycięstwa totalnego, rywalowi nie przysługuje nawet wygrana moralna, żadna honorowa bramka na pocieszenie, on musi zostać stłamszony, podpisać bezwarunkową kapitulację. Dlatego kibice są w derbach rozkochani, wiedzą, że nawet w czasach hegemonii przekrętu nikt nie sprzedał meczu derbowego, tu nie można gry markować, mecz jest prawdziwy do bólu, czasem zbyt dosłownie. Nie ma zaś derbów nad wielkie derby Śląska, pojedynek dwóch najbardziej honorowych rywali.

Dzięki tym wszystkim regułom i zasadom, na derby z niecierpliwością czekali wszyscy piłkarze: - Wielkie derby to zawsze były pasjonujące widowiska. I nie bałbym się użyć górnolotnego porównania – na poziomie Ligi Mistrzów. To były mecze, na które czekało się cały sezon. – wspomina po latach Eugeniusz Lerch, napastnik niebieskich. Czasami trzeba było czekać na występ w derbach aż 34 lata, jak w przypadku Wojciecha Grzyba, również piłkarza Ruchu: – Niedzielny mecz jest najbardziej pożądanym w moim życiu, (…) to pełnia szczęścia dla zawodnika, który lubi wyzwania. Nie ma się czemu dziwić, skąd ten entuzjazm wywołany derbami, wielu zawodników przeżywało bowiem w trakcie derbów jedne z najlepszych chwil w karierze: - Szczególnie pamiętam wyjazdowe spotkanie z 1971 roku. Oba zespoły były wtedy w czołówce. Ruch był liderem, my broniliśmy tytułu. Ludzie przed meczem na mnie gwizdali i rzucali niewybredne hasła. A po spotkaniu, które wygraliśmy 4:1 te same osoby biły mi brawo, bo strzeliłem wszystkie cztery bramki dla Górnika. To była jedna z sympatyczniejszych chwil w mojej karierze. – opowiada Włodzimierz Lubański, napastnik Górnika. Zawodnicy czuli w tych spotkaniach, że grając w derbach zapisują kolejną kartę w dziejach polskiej piłki: - Nie będę chyba oryginalny, bo już to wielokrotnie mówiłem, że najbardziej utkwił mi w pamięci historyczny sukces nad Górnikiem w Zabrzu sprzed 28 lat. Pod wodzą Oresta Lenczyka wygraliśmy na Roosevelta 2-1 i było to niesamowite wydarzenie, ponieważ nigdy wcześniej niebiescy nie zdobyli zabrzańskiej twierdzy. Czuliśmy wtedy, że przechodzimy do historii chorzowskiego klubu, że do tego meczu zawsze będzie się wracało. – opowiada Waldemar Fornalik, piłkarz Ruchu.

Warto zwrócić uwagę na to, że derbami emocjonowali się zawsze zarówno piłkarze pochodzący ze Śląska, jak i przybysze z innych rejonów Polski. - Najważniejszy jest mecz z Ruchem. Jestem z Krakowa, Śląsk to moje miejsce pracy, ale koło takiego meczu nie można przejść obojętnie. To jest coś więcej niż walka o dwa punkty. Górnik – Ruch to tradycja, nazwiska, wielkie mecze, wypełnione po brzegi trybuny… - mówił przed jednym ze spotkań Arkadiusz Kubik, obrońca górników. Dzięki dobrym występom w derbach, nie-Ślązacy mogli zdobyć szacunek kolegów i kibiców. Włodzimierz Siudek, bohater pierwszego zwycięskiego meczu niebieskich na Roosevelta wspominał po latach: - Straszono nas, że będzie jak zwykle. Ja miałem podwójną tremę - bo to nie dość, ze mój debiut, to jeszcze z takim rywalem! Gdy wyszedłem na rozgrzewkę i usłyszałem ryk tych kilkudziesięciu tysięcy kibiców, nogi się pode mną ugięły. Siudek strzelając dwie bramki, zapewnił wtedy zwycięstwo niebieskim: - Wcześniej co chwilę słyszałem "warszawiak to, warszawiak tamto". To na pewno nie była sielanka. Po derbach zyskałem szacunek. - podkreślał. Niektórzy jednak dość długo „oswajali” się z klimatem derbów. Przykładem jest Mirosław Jaworski, piłkarz Ruchu: - Pierwsze derbowe spotkanie z Górnikiem, w 1983 roku, zagrałem jeszcze jako niepełnoletni chłopak. To było przy Roosevelta, a sam mecz zakończył się wynikiem historycznym: wygraliśmy! Nigdy wcześniej w lidze niebieskim nie udało się zwyciężyć na tym stadionie. Ja cieszyłem się przede wszystkim ze zwycięstwa i z faktu, że po przeciwnej stronie grał Andrzej Zgutczyński, którego znałem jeszcze z występów w Bałtyku Gdynia. Choć pochodził z Ełku, traktowałem go jako „swojego” – czyli człowieka znad morza. Ja przecież kilka tygodni przed meczem przyjechałem na Śląsk z Gdańska. W tamtym momencie jeszcze do mnie nie docierało, że takie zwycięstwo nad Górnikiem to dla ruchowców coś szczególnego. Dopiero po 2-3 latach pobytu w tym regionie „złapałem klimat”. A ostatecznie o wadze derbowych meczów z zabrzanami przekonałem się dziewięć lat później. W 1992 roku pokonaliśmy przeciwników przy Cichej 1-0, a mnie udało się strzelić jedyną bramkę, z rzutu karnego. Jeszcze długo potem ludzie z Chorzowa zatrzymywali mnie na ulicy i gratulowali tego trafienia. Mecz z Górnikiem to dla nas najważniejsze spotkanie w lidze – mówili. – Przegrać możecie z każdym, ale nie z zabrzanami… . Z biegiem lat w derbach występowało jednak coraz mniej Ślązaków, ale nigdy nie brakowało prawdziwie śląskiego charakteru. - Te czasy bezpowrotnie minęły, gdy w Ruchu grali chłopcy z Chorzowa, Świętochłowic, Rudy Śląskiej, zaś w Górniku z Zabrza, Knurowa, Gliwic, Pyskowic. Z drugiej strony spotkania derbowe rozgrywane są w całej Europie, więc żadnemu z zagranicznych piłkarzy nie trzeba tłumaczyć, czym są derby. Sprężarki są tak samo mocno włączone dzisiaj, jak przed laty. – tłumaczy Waldemar Fornalik, już jako szkoleniowiec niebieskich.

Zawodnicy zawsze dawali z siebie wszystko. Piłkarzy obu zespołów można byłoby podejrzewać o wiele, lecz nie układy w derbach (w kuluarach czasami mówiło się o tym, chociażby w przypadku finału Pucharu Polski w 1968 roku, ale nigdy nie zostało to potwierdzone oficjalnie). Przez pełne 90 minut walczyli najlepiej jak tylko potrafili, do momentu, aż sędzia zagwizdał po raz ostatni. - Mam satysfakcję, że nigdy nie było żadnego układu, podkładania się, chociaż znaliśmy się doskonale. Mogę to powiedzieć z czystym sumieniem. W derbach była tylko istna rąbanka po kościach. Nie było "zmiłuj się" – przekonuje Ryszard Kraus, napastnik Górnika i na dowód tego przywołuje przykry dla niego incydent z udziałem prawoskrzydłowego Ruchu, Józefa Nowaka. - Eee, tam... Po latach mogę powiedzieć. Koleżka splunął mi prosto w twarz. Na boisku to był bardzo nieprzyjemny gość. Nie grał złośliwie, ale twardo jak diabli. Poza murawą - fajny kumpel - twierdzi Kraus. - Ale jak człowiek był formie, to nie zważał na żadnego rywala. Rywalizacja obu klubów była tak zacięta, że kiedyś derbowe spotkanie trwało aż 144 minuty! W ćwierćfinale Pucharu Polski w 1957 r. dogrywkę grano do skutku, bo regulamin nie przewidywał wówczas rzutów karnych. Mecz w Zabrzu trwał więc blisko 2,5 godziny i zakończył go dopiero "złoty gol" Edwarda Jankowskiego. Od każdej reguły są jednak wyjątki. Wiosną 1974 roku był mecz, w którym chorzowianie wyraźnie forowali Włodzimierza Lubańskiego: - To był mój pierwszy występ po dziesięciu miesiącach przerwy spowodowanej kontuzją. Grałem tylko 45 minut. Zawodnicy Ruchu zachowywali się w stosunku do mnie bardzo elegancko. Unikali ostrzejszych stać. Wspominałem już wcześniej o wzajemnym szacunku….

Ostra rywalizacja trwała jedynie na boisku, poza nim piłkarze Ruchu i Górnika, przyjaźnili się, byli przyjaciółmi: - Co tam szacunek, byliśmy po prostu kolegami. Bardzo blisko, chyba najbliżej byłem z Erwinem Wilczkiem, ale znakomicie rozumiałem się też z Ernestem Polem, „Eli” Kowalem, Stasiem Oślizłą, Zygą Szołtysikiem. Często robiliśmy sobie żarty, jeden drugiego podpuszczał. Pamiętam, że bawiąc w Rosji z Ruchem, wszyscy kupiliśmy sobie bardzo modne wtedy ruskie „baraniny”. Jak nas Pol zobaczył w tych wielkich czapkach, zaraz zaczął z nas kpić: „czapki se kupiliście, to jeszcze ruskie gwiazdy na czoło sobie przyklejcie i do ruskiego wojska idźcie”. – wspomina Lerch. I ta przyjaźń przetrwała wiele lat: - O naszej przyjaźni niech świadczy fakt, że niedawno [w roku 1999 – przyp. aut.] rozegraliśmy w Hamm (Niemcy) derby wspomnień. Na trybunach zasiadło 10000 złaknionych wspomnień kibiców Górnika i Ruchu. Mecz zakończył się remisem 2-2, zaś bramki zdobyli Grzybowski 2 dla Ruchu oraz Kurzeja i Gunia dla rywali. Spotkanie to perfekcyjnie zorganizował Stefan Floreński, co w konsekwencji doprowadziło do tego, że chyba po raz pierwszy w Niemczech zabrakło piwa! Poziom onegdaj był porównywalny, choć uważam, że w naszych czasach graliśmy bardziej technicznie, a teraz więcej się biega. Sytuacja nie zmieniła się wśród piłkarzy obu klubów z początku lat 90. - Czy to, że w Ruchu grają moi przyjaciele ma jakieś znaczenie? Nie. Nie widzę żadnej różnicy… nawet jeżeli będę szedł sam na sam z bramkarzem Ruchu, a za moimi plecami znajdzie się ktoś z kolegów, na taryfę ulgową nie ma co liczyć. Mogę się spodziewać nawet faulu, ale taka piłka i na pewno po tym jednym wyjściu czy po meczu bez względu na wynik nie przestaniemy być przyjaciółmi. - zapewniał przed jednymi z derbów Arkadiusz Kubik. W najnowszej historii derbów kontakty zawodników są raczej luźniejsze. Oczywiście, to w dużej mierze „wina” czasów, w jakich przyszło im żyć. Pędzących jakby szybciej, nie pozostawiających wiele miejsca na sentymenty, sprzyjających „mobilności” graczy, którzy znacznie częściej niż kiedyś zmieniają kluby, a nadto traktują je wyłącznie jako miejsce pracy. Mimo to zdarzały się „prawdziwe derby z szacunkiem”. W spotkaniu, jakie miało miejsce 29 lipca 2000 roku, piłkarze walczyli jak zawsze o każdy metr murawy. Przypadkiem, Marek Szemoński tak sfaulował piłkarza Ruchu, Tomasza Szuflitę, że ten złamał nogę. Po meczu Szemoński prosił dziennikarzy o przeproszenie na łamach pracy kontuzjowanego rywala i jeszcze tego samego wieczora telefonował do niego z pytaniem o zdrowie. Prawdziwie sportowa i godna zauważenia postawa.

Skoro już o piłkarzach mowa. Po pierwsze uczestniczyło w nich wielu piłkarzy, których nazwiska weszły na stałe do annałów polskiego futbolu. W latach 60. i 70. byli to z jednej strony Ernest Pol, Włodzimierz Lubański, Zygfryd Szołtysik, Erwin Wilczek, Jerzy Musiałek, Stanisław Oślizło, Hubert Kostka, Stefan Floreński, Roman Lentner, z drugiej w szranki stawali wówczas: Gerard Cieślik, Czesław Suszczyk, Bronisław Bula, Zygmunt Maszczyk, Eugeniusz Faber. Ich następcy niejednokrotnie zrobili wspaniałe kariery za granicą. Jan Urban (Górnik) w barwach Osasuny Pampeluna brylował na hiszpańskich boiskach, a napastnik Krzysztof Warzycha (Ruch) i bramkarz Józef Wandzik (Ruch i Górnik) do dziś są legendami Panathinaikosu Ateny. Inni występowali później najczęściej w lidze niemieckiej (Andrzej Pałasz, Ryszard Cyroń, Andrzej Iwan, Tomasz Wałdoch, Tomasz Hajto). Dla wielu gra w śląskich klubach stanowiła szansę wypromowania się, dzięki czemu trafiali później do aktualnie najlepszych klubów polskiej ekstraklasy. Mowa tu między innymi o Kamilu Kosowskim (Górnik – Wisła Kraków), Andrzeju Niedzielanie (Górnik – Dyskobolia Groclin Grodzisk Wielkopolski), Damianie Gorawskim (Ruch – Wisła Kraków), czy Arturze Sobiechu (Ruch – Polonia Warszawa).

Prawdziwym smaczkiem rywalizacji derbowej było zawsze pojawienie się w jednej z drużyn zawodników, nazywanych przez historyka i dziennikarza Gazety Wyborczej Pawła Czado - „RuchoGórnikami”, czyli takich piłkarzy, którzy grali zarówno w Ruchu, jak i Górniku. Czasami były to transfery bezpośrednie, a czasami dopiero po latach grania w innych, nierzadko zagranicznych drużynach, trafiali oni do zespołu największego rywala. Dla wielu kibiców było to nie do pomyślenia, aby niebieski mógł stać się trójkolorowym, czy odwrotnie, ale realia piłki nożnej jednak są takie, że zawodnicy grają tam, gdzie ich chcą. Nie zmienia to jednak faktu, że zawsze wzbudzało to wiele emocji.

Kilku spośród tzw. „RuchoGórników” zaliczyło występy derbowe zarówno w Ruchu, jak i Górniku. Pierwszy był Marian Wasilewski, w latach 1973-74 zawodnik Ruchu, a w 1975-78 – Górnika. Kolejnym był bramkarz Józef Wandzik. Jego transfer rozgrzał Śląsk do czerwoności. Ruch nie chciał Wandzika puścić, ale ten się uparł, w konflikt zaangażowali się nawet ministrowie. Ostatecznie Górnik, który wtedy wiele mógł - znacznie więcej niż Ruch - postawił na swoim i Wandzik od 1 marca 1985 roku był piłkarzem Górnika. Po latach tę samą drogą przeszedł bramkarz Sebastian Nowak, w latach 2002-07 grający w Ruchu, a 2008-11 – w Górniku. Ta trójka bezpośrednio trafiła z Chorzowa do Zabrza. Inaczej było z Michałem Probierzem, Piotrem Lechem, Sławomirem Jarczykiem i Damianem Gorawskim, którzy w międzyczasie grali w innych klubach. Ponadto Henryk Hajduk, który trafił w 1956 roku do Górnika był wychowankiem Ruchu, ale w derbach wtedy nie wystąpił. Wcześniej, bo już w 1952 roku do Zabrza przeszedł Bernard Morys, ale najprawdopodobniej nie miał on okazji wystąpić w derbach jako zawodnik Ruchu. Nieznane są bowiem składy Ruchu i Górnika w dwóch pierwszych meczach towarzyskich. Jeszcze inny przypadek to Sławomir Paluch i Marcin Molek, którzy w derbach zagrali tylko jako niebiescy, po przejściu do Górnika tego zaszczytu już nie dostąpili.

Z kolei jedynym piłkarzem, który najpierw zagrał w derbach jako zawodnik Górnika, a dopiero potem – Ruchu, był Stanisław Curyło, grający w Zabrzu w latach 1977-81, a następnie w Chorzowie – 1982-83. Grzegorz Bonk natomiast między Górnikiem i Ruchem zaliczył grę w innych zespołach. Z kolei Sebastian Olszar nie zagrał w derbach jako piłkarz Górnika, ale Ruchu – tak.

Mimo zmian barw, serce zawodników pozostawało w pierwszym klubie. - Dziś jestem zawodnikiem Górnika Zabrze, ale do Ruchu nadal czuję duży sentyment. Nie uciekam przed przeszłością, nigdy się nie wyprę tego, że jestem wychowankiem niebieskich. – mówił Sławomir Jarczyk, po przejściu do Górnika. Żadnych przykrości z powodu zmiany klubu, jak sam przyznawał, nie zaznał: - Z mieszkańcami Chorzowa dotąd nie miałem żadnych niemiłych sytuacji. Rozmawiałem kiedyś nawet z grupą tak zwanych „złych chłopców”, ale oni rozumieli to, że mam na utrzymaniu rodzinę i gram tam gdzie mnie chcą. Zawsze czuli jednak dreszczyk emocji, przed wyjściem na boisko w nowych barwach…

W historii były też przypadki, że zawodnicy, którzy byli o krok od grania w Chorzowie, trafiali do Zabrza. Przykład? W 1962 roku do drużyny Górnika dołączył Zygfryd Szołtysik, niedawny junior chorzowskiego Zrywu. Pierwotnie miał jednak grać w Ruchu. - Szołtysik podpisał już kartę zgłoszenia do Ruchu i działacze innych klubów lepiej zrobią, jeśli przestaną obiecywać mu złote góry. – zapewniał prasę wiceprezes niebieskich Eryk Skorupa. Niestety, taki drobiazg jak podpis na dokumencie nie miał w tych latach większej wartości. Decyzje zapadały gdzieś wysoko, górnictwo było silniejsze niż hutnictwo, a biednemu Skorupie oberwało się solidnie. Szołtysik przyznał po latach, że zamierzał grać w Chorzowie, ale tamtejsi działacze potraktowali go niepoważnie. Ponoć „Aga” Dzielong, prezes Ruchu skąpił na garnitur, jaki zażyczył sobie mikroskopijny junior. Później musiał zapewne żałować, Szołtysik przez 16 lat był gwiazdą rywala z Zabrza . Podobnie było w przypadku Romana Lentnera: - (…) chciał mnie Ruch Chorzów, Naprzód Lipiny i Górnik Zabrze. Już nawet byłem na treningu w Ruchu, ale wtedy działacze Górnika zjawili się u mnie w domu, błyskawicznie pozałatwiali wszystkie formalności, więc zacząłem grać w Zabrzu. Za ten transfer dostałem nowe ubranie - garnitur i buty. To był 1956 rok, pierwszy sezon Górnika w ekstraklasie. A rok później zrobiliśmy pierwsze mistrzostwo Polski. Przed sezonem 1969/70 Górnik zabiegał mocno o Joachima Marxa, świetnego napastnika. Ten jedyny raz Ryszard Trzcionka, prezes Ruchu okazał się skuteczniejszy w zakulisowych zabiegach.

Ciekawy jest również przypadek Waldemara Fornalika, który w derbach grał jako zawodnik w barwach Ruchu, a później trenował zarówno Górnik, jak i Ruch. Nigdy nie miał z tym jednak żadnych problemów: - Działacze obu klubów zawsze prezentowali wysoki stopień kultury osobistej, więc w Zabrzu nigdy nie wypomniano mi, że jestem z Chorzowa, w Chorzowie nigdy nie zgłaszano do mnie pretensji, że pracowałem dla Górnika. Zawsze patrzono na mnie przez pryzmat efektów mojej pracy, a nie tego skąd pochodzę, gdzie grałem. To mi zawsze imponowało. (…) Do dziś mam dobry kontakt z kapelanem Górnika Bogdanem Rederem, choć już dawno się nie widzieliśmy. – opowiada. Podobnie było z Edwardem Lorensem, również grał w derbach w barwach Ruchu, a później trenował oba zespoły.

I jeszcze ciekawostka, może niekoniecznie związana z derbami, ale z piłkarzami Ruchu i Górnika owszem. W połowie lat 50. Górnik, grający wówczas w 2. lidze, wyjechał na resortowe zaproszenie do Związku Radzieckiego. Skład zabrzan nie powalał na kolana a Ruch był wielką siłą ligi. Odgórnie ustalono, że Gerard Cieślik, a także Ryszard Wyrobek i Czesław Szuszczyk zostaną włączeni do ekipy zabrzan. I tak w sierpniu i na początku września 1955 roku pan Gerard zagrał dwa mecze z barwach Górnika przeciwko Szachtiarowi Donieck (0:2) i Zenitowi Leningrad. Z mistrzem Rosji przegrał 1-2, a pierwszgo gola dla zabrzan podczas zagranicznych wyjazdów strzelił właśnie Cieślik. Niepełna pół roku później gwiazdor Ruchu zagrał już pierwszy mecz o ligowe punkty przeciwko Górnikowi i przegrał.

Derby były również wielkim wydarzeniem dla działaczy. W przeszłości było to bowiem również wielkie wydarzenie politycznej rangi. - Na boisku walczyli piłkarze, a poza boiskiem swoje ambicje mieli wielcy dygnitarze życia społeczno-politycznego. Przemysł na Śląsku był bardzo silnie rozwinięty, więc były to derby dwóch najsilniejszych resortów: górnictwa i hutnictwa. Prezesem Ruchu był wszechwładny wiceminister Ryszard Trzcionka, prezesem Górnika – równie potężny Jan Szlachta. Prezesi obu klubów siadali obok siebie na trybunach i dopingowali nas do pokonania największych rywali. – wspomina Eugeniusz Lerch. Akurat ten aspekt rywalizacji chyba najbardziej nie podobał się piłkarzom: - Trochę nas to bolało. Będąc formalnie zatrudnieni na etatach w hutach zarabialiśmy znacznie mniej niż prowadzeni na kopalniach piłkarze Górnika. Wystarczyło spojrzeć na parking. Myśmy mieli rowery, a oni już samochody. Górnictwo było priorytetowe. Mimo to, za zwycięstwa w derbach chorzowianie otrzymywani podwójną, a czasem potrójną premię niż za każde inne zwycięstwo: - [działacze – przyp. aut] Mówili: chłopcy, musicie, musicie dziś wygrać z Górnikiem”. Potem nieraz padały „mobilizujące” argumenty, ale dla nas przed meczem z drużyną z Roosevela dobra materialne i pieniądze nie odgrywały żadnej roli. To była dla nas sprawa honoru. Byliśmy facetami, dla których najważniejsze było udowodnienie, że jest się lepszym od facetów z Zabrza. A jaki potem mieliśmy prestiż, ile było o tym gadki… - opowiada Lerch. Prestiż, prestiżem, ale…: - Po zwycięstwach często przyznawano również dodatkowe nagrody. Nigdy nie zapomnę meczu z 11 listopada 1962 roku. Wygraliśmy przy Cichej 2:1. Były okropnie trudne warunki atmosferyczne, a ja zdobyłem oba gole dla Ruchu. W nagrodę otrzymałem przydział na mieszkanie, o który długo się starałem. Cieszyli się więc kibice, koledzy z drużyny, miasto, ale chyba najszczęśliwsza była moja rodzina. Bo już nie wypadało takiemu dużemu chłopu mieszkać u matki, szczególnie, że byłem żonaty. – mówi Lerch. W latach 90., kiedy w obu klubach „bieda aż piszczała” na dodatkową mobilizację pieniądze również zawsze się znalazły: - Przed meczami z Górnikiem byliśmy mobilizowani z każdej strony. To była prestiżowa sprawa. Wiedzieliśmy, że kibice oczekują od na zwycięstwa. Władze klubu podwójnie premiowały nas za wygranie potyczki - opowiada Krzysztof Bizacki, piłkarz Ruchu. Dzisiaj są inne czasy. Nie trzeba już nikogo dodatkowo mobilizować, bo regulamin premiowania znany jest od początku sezonu. Przed ostatnim ligowym meczem derbowym trener Górnika Adam Nawałka podkreślał: - Obie drużyny grają o pełną pulę. Nikt w tak prestiżowym starciu nie chce zejść z pola bitwy w roli pokonanego. Kalkulacji nie będzie. Powinniśmy zobaczyć otwarty futbol. (…)Wszyscy piłkarze, niezależnie od tego, czy grali w takim spotkaniu, doskonale rozumieją, co za tym zwrotem się kryje. Profesjonalnemu zawodnikowi nie trzeba tego wyjaśniać. Powiem krotko: Derby – wszystko jasne. Przed takimi starciami trzeba szukać pozytywnych emocji i zdrowego podejścia, by nie przesadzić z motywowaniem. Bo granice bardzo łatwo przekroczyć.

Tym bardziej, że kibice obu zespołów stawiają sprawę jasno – możecie przegrać wszystko, tylko nie wielkie derby Śląska. Dla sympatyków Ruchu i Górnika derby to zawsze był „szpil nad szpilami”. Już sama zapowiedź meczu zawsze wywoływała dreszcz emocji i podnosiła temperaturę zainteresowań kibiców o kilka stopni. Już sam charakter tych spotkań działa fascynująco na tysięczne rzesze miłośników futbolu. Derby oznaczają bowiem „sąsiedzkie porachunki”, uświęcone tradycją od wielu lat.

Obie drużyny, trzeba przyznać, mają wspaniałych kibiców i to nie tylko wśród hutników i górników, ale wszystkich warstw społecznych. Dziś za Ruchem są m.in. kompozytor Wojciech Kilar, senator Kazimierz Kutz, biskup Gerard Bernacki, pisarz Wojciech Kuczok. Kiedy przed sezonem 2007/08 PZPN za długi nie chciał dać klubowi z Chorzowa 1. ligowej licencji, w śląskiej elicie zawrzało. Wściekli byli ludzie kultury, nauki, biznesu. - Gdyby Ruch po tylu latach starań o awans do szeregów ekstraklasy miał spotkać taki los, to przyjąłbym ten fakt jak tragedię i w konsekwencji żałobę we własnej rodzinie .- grzmiał Kazimierz Kutz. - Trzeba zrobić absolutnie wszystko, by jeden z najbardziej zasłużonych klubów w polskiej piłce powrócił na swoje należne miejsce. Nie wierzę, że nie można tego załatwić. Jest to wstyd dla władz piłkarskich. Apeluję o trochę uczciwości i patriotyzmu. Biorąc pod uwagę rangę innych skandali, tę sprawę trzeba raz jeszcze przebadać. Wyraźnie mamy do czynienia z czyjąś złą wolą. Tym powinny się zająć najwyższe władze w państwie. - wtórował Wojciech Kilar. Kiedy Komisja Licencyjna przy PZPN ugięła się cały biało-niebieski Śląsk odetchnął z ulgą. Górnik również ma całe mnóstwo zagorzałych fanów. Symbolem klubu stał się górnik z kopalni „Rokitnica”, Alojzy Piontek. Wszystko przez tragedię sprzed 40 lat. 23 marca 1971 roku doszło w Zabrzu do tąpnięcia, w wyniku którego ośmiu górników zostało rannych, a dziesięciu zginęło. Gdy wszyscy już stracili nadzieję, że ktoś ocalał, na głębokości 780 metrów wydarzył się cud. Piontek, ostatni z zasypanych górników, przeżył! Wydobyto go 30 marca - siedem dni po wypadku. Jego pierwsze pytanie, które potem stało się słynne na całą Polskę, brzmiało: - Jak grał Górnik?

Ilekroć dochodziło do pojedynku obu klubów, bez względu na to, czy jego areną był stadion w Zabrzu, czy w Chorzowie, komplet widzów był murowany, a atmosfera wyjątkowa. Rekord frekwencji padł 23 czerwca 1968 roku. Derby na Stadionie Śląskim zobaczyło wówczas 80 tysięcy widzów. Jedynie w latach 90. i na początku XXI wieku sytuacja wyraźnie się pogorszyła, a na mecze przychodziło jedynie kilka tysięcy widzów. Emocje przeniosły się wówczas w trochę inne rejestry, na trybuny i poza stadion…

Niegdyś aspektem rywalizacji między zabrzanami i chorzowianami była rywalizacja sportowa (pod względem ilości zdobytych mistrzostw Polski). W drugiej połowie lat 80., a w szczególności już po transformacji ustrojowej, kiedy śląska piłka przechodziła głęboki kryzys „wojenka” przeniosła się na niwę typowo kibicowską. Regularnie dochodziło do awantur na derbach, czy „ustawek” poza stadionem. Kibice zarówno Górnika, jak i Ruchu zlokalizowani są we wszystkich zakątkach województwa – siłą rzeczy nie raz dochodziło do spotkań zwaśnionych grup . Dodatkowo wiele miast jest podzielonych pomiędzy kibicami tych ekip, a najjaśniejszym tego przykładem jest charakterystyczne miasto, jakim jest Ruda Śląska, złożona z jedenastu oddalonych od siebie dzielnic, graniczących zarówno z Chorzowem, jak i z Zabrzem, w których toczy się zacięta walka o kibica. Podział stref kibicowskich jest dość skomplikowany i nie można wydzielić jednoznacznej granicy. Spór o to, do kogo należy Ruda Śląska można rozstrzygnąć chyba tylko pod względem sportowym. Wielu piłkarzy Ruchu i Górnika urodziło się właśnie w tym mieście. W Zabrzu występowali tacy rudzianie jak Ernest Pol, Erwin Wilczek, Waldemar Słomiany, Bogusław Cygan, Adam Kompała. Obecnie w drużynie Adama Nawałki gra jeszcze Adam Danch i Michał Bemben. Z kolei w Chorzowie grało tylko trzech piłkarzy z Rudy Śląskiej: Edmund Giemsa, Grzegorz Kapica i Artur Sobiech.

W wyniku porachunków kibiców Ruch stracił z rąk Górnika dwóch swoich fanów – w 1997 roku Remigiusza Thiem (pobity do nieprzytomności i zrzucony z nasypu kolejowego), a następnie w 2002 roku Rajmunda Dryndę, który został śmiertelnie raniony racą wystrzeloną podczas bójki wywołanej przez chuliganów Górnika Zabrze. Po tych dwóch incydentach nie dość, że wzajemna nienawiść została wzmożona do niespotykanych dotąd rozmiarów, to doszło też do niespotykanej na wielką skalę decyzji. Niebiescy zadeklarowali się, że nie będą uczestniczyć, jako zorganizowana grupa kibiców, w meczach derbowych z udziałem Ruchu i Górnika. Jak na razie słowa danego dotrzymują i nie pojawiają się na Roosevelta, od wiosny 2003 roku. Fanatycy Ruchu podkreślają, że w żaden sposób nie chcą mieć jakiejkolwiek styczności z kibicami Górnika na pokojowej drodze. Chcą w ten sposób uszanować pamięć po swych zamordowanych kolegach . Bez kibiców jednej z drużyn atmosfera jest daleka od doskonałości. Rekompensowały to na pewno wspaniałe derby, jakie miały miejsce w 2008 i 2009 roku na Stadionie Śląskim, gdzie pojawiło się po 40 tysięcy widzów.

Kiedyś Stanisław Oślizło powiedział: - Kto grał w derbowym meczu ten wie na czym ta różnica polega. Kto w nich nie uczestniczył i tak nie zrozumie, że derby i zwykle spotkanie ligowe, to nie to samo. Powyższe argumenty dobitnie pokazują, że wielkie derby Śląska nie są zwykłymi ligowymi meczami, rozgrywanymi co tydzień. Tradycja, emocje, względy prestiżowe, zaangażowanie kibiców, walka o prymat w województwie, to wszystko powoduje, że te 120 spotkań opisanych na dalszych stronach tej pracy to najwspanialsze mecze, jakie Polska widziała w rozgrywkach klubowych.